Przez otwarte okna z mieszkań wylewał się żar i podnosił
sukcesywnie atmosferę na placu.
Ludzie, którzy uciekli z rozpalonych salonów i gorących sypialni,
gromadzili się pod rachitycznymi patykami w nadziei znalezienia choć odrobiny
wspomnień, tych z opowieści babek, ojców i starszych ciotek, że kiedyś był
jakiś cień, jakieś liście, że drżano również z chłodu, nie tylko wtedy, kiedy wyliczanka
padła na sąsiadkę, brata, na współlokatora. Atmosfera ponurej niezgody gęstniała
zatykając czopami wyschnięte gardła. Na próżno.