Pan Żołędziak



Zegoty 29.01.15

bez planu



w sobotę niespodziewanie
piłam z kumplem
w niedzielę nosiłam
drewno na kaca
w poniedziałek  wylądowałam
w szpitalu u siostry
która wkrótce potem umarła
jutro idę na randkę
i nie chcę wracać



roboty kuchenne



nie trzeba płakać
trzeba sypać mąkę
nie trzeba płakać
trzeba lać wodę
nie trzeba płakać
trzeba zagniatać ciasto
nie trzeba płakać
trzeba
trochę posłodzić trochę dosolić
nie trzeba płakać
trzeba piec chleb
a nie trzeba zagniatać ciasta





możliwe



że dwie na trzy osoby
zarzucą mi niejasność
cztery inne
z tych trzech
nie zgodzą się
ze sobą
(ale też nie ze mną)

jakim językiem
mamy mówić do siebie
migowym morse’a jeża
i w jakich jeszcze kontekstach przyjdzie
nam się
porozumiewać

za chwilę



za chwilę to znów się skończy
zapomni jak samolot zmazujący
budynki z krajobrazu albo
rozsypane kredki

za chwilę znów ktoś umrze
ktoś- powiemy – wielki
ktoś rozpierniczy jakąś małą
cząstkę świata (czyjegoś)

ziemia wybrzusza się i zagniata
jak matka zaczyniająca
ciasto na chleb
powszedni

ciało wyrasta w czas
i antybiotyk z pajęczej sieci
goi rany znów powstają
głupiutkie opowieści

nie problem w żadnych
tam pozach religiach
problem w tym
że się wciąż jednoczymy
a nadal obcy
jesteśmy

nareszcie zima



nareszcie zima spadł śnieg i całe mnóstwo
lodowych igieł przyszpila ptaki do śladów
spadł śnieg i mróz szczypie boleśnie
zajęcze wargi zajęcze uszy zajęcze łapki

na śniegu gwiazdy rozrysowane
przez samochody białe koronki
cierniowe na krzakach głodu w ogrodzie
i małe tęcze w lusterkach okien

pod dłonią zimne zimne poręcze

cisza



dlaczego chcę tyle powiedzieć że niemal pęknę
a kiedy usiłuje przemówić z mojego języka
schodzi jedynie cienka śliny nitka i  coś na kształt
cieniutkiego pisku

tłukę głową o ścianę niech pęknie jak orzech
wszystko jedno która okaże się słabsza
niech mnie albo wypuści albo się otworzy
to co sedymentuje w zakurzonych warstwach
kory

martwi mnie niemoc słowa cisza rozstrojona
która mnie nie otula a tylko rozbija
atom po atomie panoszy w neuronach

martwi mnie ta bezsilność i strach przed mówieniem
co niszczy żywą wciąż tkankę
kończy rozumienie

tragarz duchów



noc w pełni noc kiedy budzą się stwory
z kilku poprzednich dni i szarpią cię ostrym
snem – po co tu jesteś tak nieuśpiona weź się
zastanów jaka jest rola twoja dziewczynko
co przy cmentarzu masz dom – tragarz duchów
to nie istota to okoliczności co nie pozwalają
ci zasnąć kiedy cień jest w pokoju zaczyna kwilić
bardziej samotny niż ty i nieutulony
w żalu  tej nocy lecz ty się nie bój bo nic się nie stanie
weź cień za łapę i go zaprowadź pomiędzy drzewa
pomiędzy jasne kopczyki ziemi i wyszczerbione
kamienie czasu pomiędzy płatki zetlałych kwiatów
tam go pochowaj niech wróci do ziemi da się utulić
pomiędzy swymi