wieczór

zgrzytliwie jak klucz do studni niebieskich
lecą żurawie – relikt jesiennych wsi

nad polami nad blaszanym dachem
stara Kowalicha podnosi i zanurza
na przemian cebrzyk i odbicie cebrzyk
i odbicie

zgrzytliwie gada do siebie że za wodą
wprost w polach rude smugi lisów
jak równoleżniki gnają z zachodu na wschód

zanurza się słoneczko do niebieskich studni
topi w cebrzyku Kowalichy jeszcze łyska
w znikających wśród paproci ognikach
lisich kit

i może sama mi powiesz


flamaster, kredka ołówkowa (szkic naprędce do obrazu). 2010

poza słowami

oczywiście że możemy wszystko zrzucić na odległość
od ust do ust jest jakieś 50 centymetrów
i słowa zniekształcane są przez drgające
cząstki powietrza

możemy też uznać że kształt głosek
które formujemy mniej lub bardziej okrągło
przyśpiesza nam puls albo wręcz odwrotnie
każe uciekać

możemy zapomnieć o przyjemności wyrazu
błogosławieństwie wiersza czy zwykłej rozmowy
możemy zdając się na fizykę
po prostu zapomnieć o tym

gusła (serce)

przez tę naszą bezradność
wobec zarządzeń losu
i ludzkich wyborów
uciekamy się
do ostatniej kropli magii
jaka w nas drzemie

żegnamy się zajęczą łapką
w kieszeni miętosząc krwawnik
a o północy błądzimy
wypatrując kwiatu paproci

czynimy znaki
na niebie i ziemi
zaklinamy w przypadki
najskrytsze życzenie

bo kto nas uratuje
oprócz tej ostatniej
ostoi magii
która w nas drzemie

spacer jesienią

tak tu jest naprawdę świetnie
dzięki pobliskiemu cmentarzowi nikt
nie zakłóca nam odpoczynku

z późnych pól dobiegają głosy
polującego orła i klucza
żurawi

starzejemy się tak pięknie
- jacyś ludzie
pokazują nam obrazy
o nienagannie gładkich płótnach
napiętych na blejtramy

a my uciekamy
wzrokiem w ścieżki tego cmentarza
gdzie jest nasza perspektywa
wytwarzana przez szpalery jałowców
ptasie pióra
i żywotnik

porywisty wiatr

paski folii
uczepione stelaża tunelu
ogrodowego
wskazują na zmianę

(pogoda bez względu na to
czy jest zimno czy ciepło
podczas przejść
podnosi ciśnienie
wiszącym strzępkom)

a w radio nadają że wiatr
ma być porywisty
niech mnie więc kurwa porwie
donikąd i na strzępy nawet może

mam gdzieś tunel przy Ogrodowej
ochłapki z cudzych śniadań
strzępki rozmowy
przelatujące z cudzym pociągiem

szczere pole

kiedy w szczerym polu staną pierwsze mury
stanowiące naszych schronów ściany
pojawią się parkany osłaniające
nasze uprawy ogrodowe
to już nie jest szczere pole

*

wersja paszczęką

***

mów do mnie kiedy zasypiam
bo nie boję się ani śmierci ani ciemności
ale boję się szelestu
mącznika młynarka

on skrobie jakby doskrobać się chciał
do moich mięśni
do mojego mózgu

mów do mnie
cokolwiek
nie są mi potrzebne jakieś szczególne słowa
i nie oczekuję kluczy

piosęka o wydarzaniu się

I

czwartek i trzynastka
przejechał tramwaj – spadła
ach dosyć tego miastka
na drutach pieśń zajadała

Ref
że tramwajem czy tam innym autobusem
dojedziesię aż na samą pętlę

II

a na dwóch przystankach
przez które jechał tramwaj
zebrało się pół miasta
a
to tylko ty i ja

Ref:
i tramwajem czytam innym autobusem
dojedziesię aż na samą pętlę


III

czwartek i trzynastka
przystanki na końcach miastka
i żeby jeszcze spadła
choć z drutów choćby pieśń

Ref:
bo tramwajem czy tam innym autobusem
dojedziesię aż na samą pętlę

sidła

szczygły trznadle bekasy gąsiorki dzierzby kszyki
wszystkie nasze brzuchate głoski dźwięki litery
łowione w sieć neuronów w potrzask giętkiego języka
chwytane po dwie za ogon

i w gorączkowych uchwytach zmuszane do treli i beczeń
do piania na oślep do rana w klatce z kościanych żeberek
zbierane niczym hosanna i darte w niebo na papier
darte jak ostrze w perzynę

zlewane jak rzeka w atrament w ścianę
rzucane jak grochem o puszkę czaszki oparte
chowane pieczołowicie pod wiekiem
w drewnianej skrzynce

spotkanie

zapytał mnie kiedyś obcy
wędrowiec co szedł ot przed siebie
gdzie jestem - skąd jesteś
wyświęcony niebem z wieńcem winogron
na ciemnym czole
zmęczony bachus co rzucił kolumnę
by się samopas wypuścić w drogę

ja z tej krainy w której się trzeba ogrzewać
sercem nie słońcem
tęskniąca
za jaskółkami południa
antyku bielszego niż tutejsze śniegi
i żłobionego głębiej niż glina na drodze
którą codziennie mieszam pod butem

staliśmy przeciw
on drżąc w gorączce zimnych pajęczyn
ja płonąc winą nadmiernej śmiałości
swej odpowiedzi

staliśmy przeciw z chłodem u stóp
próbując wiązać glinę z marmurem

*

a tutaj czyta i grrra Draco





a tu wersja bezmuzyczna wu (klik)



a tu wu piłowana i bita bacikiem przez Drako versja robocza

bliskości dalekości

ach ta moja wieś jesienny znaczek na mapie
miejsc i miejscątek które można ale nie trzeba
odwiedzać

jazgotliwe psy pyskate ptactwo
mgły
częste i gęste znaczące wszystko
drobnym makiem
kropli

rozdziawione wrony na płocie
jedynym w całym powiecie
tak krzywym że aż strach
co na wróble znalazł schowek
wstydzi się

ach ta wieś w której wieść niesie
tylko ludzki język bo poczta
porzuciła to miejsce

miasteczko


akryl.2010

dożynki


Żegoty.2010

piękna strona

codziennie wybieram się w piękną stronę
i to ma być podróż ocieniona blaskiem
tajemnicy której nie zwykło się powtarzać
nikomu

krajobraz pięknej strony to najpiękniejszy
z możliwych krajobrazów
będzie tam dużo drzew i wiatru płynąć będą
wartkie albo leniwe strumienie
świadomości

i tak podróżuję w piękną stronę codziennie
mijam przesuwający się mimo mnie krajobraz
z drzewem gniazdami wiatru
kapryśnym strumieniem

wresień

wresień. możliwe że drutami przemycają się jaskółki
zamiast twoich słów w telefonie
krnąbrne przecinki dzielą całe historie
na małe kąski kąseczki

gęsi. gęsi porzucają ten niespokojny padół
i z jękiem szybują wysoko wysoko tam
gdzie mnie oczy poniosą

warzy się w kotle kłębowisko gaci
starych pożółkłych firan fusów herbacianych
warzy się też trawa za oknem słowa
a ja się nie ważę

podróż

jeśli istnieje jakiś
okręt bezsenności
to jestem jego jednym
z pasażerów

przypływa po mnie co noc
i wiosłujemy przez suche
połacie księżyca

sama przestrzeń jest pusta
to co mogłoby ją wypełnić
wypełnia nasze głowy
czasem się wydobywa

a później przebijamy się
przez lustro mgły

i tam gdzie mnie zanosi
spotykam pogubionych
w nocnych koszulach
takich jak ja

rozbitków
widma

Wiersz dla Reteski

jeśli zobaczę jakiegoś wrotycza albo
jeszcze jedną nawłoć pieczołowicie złożoną
słowo po słowie wciśniętą do zielnika

prawdopodobnie będę musiała (z całym szacunkiem)
poddać się egzorcyzmom / się i swoje biurko
i palce które pośliniły papier

trucizna zielska ma to do siebie
że się z wolna panoszy i wypycha
materię wiersza zamieniając myśli
na mnogość pędów i koszyczki
kwiatostanów stanów podstawowych

żywcem jak z łąki uległych porom roku
na wiecznych stanowiskach pochylając się
pod czułym paluchem pasatów


*

dęg, dęg, dęg tu gaik-maik klik