nadinterpretacje

półobręcz prowadzi przez drewnianą ramę
poza część pieśni która od dawna śni pod wodą wszystko
co odłożyłam z czasem za jakiś czas. jak piasek

sypie się wciąż z młynka na dnie morza zamiast soli
z której powinno się chyba robić cegły -struktury
krystaliczne mają przecież tyle zalet. łamią

spojrzenie pod kątem uginają każdy padający
zamysł. to jest tylko taka mała wyspa z niej patrzę
na twoje słowa i zastanawiam czy powinno się zdarzać

czy raczej zderzać się muszą obrazy że jeśli mówisz -ja
powinnam słuchać po swojemu przydzielać inne liście
drzewom wbrew melodii która przebija wszystkie kładki

pomosty połączenia pokrywa sztywnym dachem. duszno
woda jest żywiczna leniwie spod palców wypływa
wprost w moje gardło. jak cynowy dzbanek


kartografia połączeń

i to był ostatni moment kiedy zawołałeś
do mnie Agnieszko. kiedy już umilkły
szmery wiązań łączeń cały ten proces

stanął i runął w dół. na jednym
końcu zimny biegun fotela którego nie sposób
pokonać ani ominąć w drugim

potencjał redukcyjny kwaśna reakcja na oddalenie
przewodnika. imiona rosną i się burzą czasem
spadają deszczem na pola

magnetyczne. wychodzę co rano
z założeń że nie kreśli się tylko jednym
gestem. chciałabym żebyś znów
ze mnie wykiełkował

zapomnienia

w dłoniach pusto to sen
ostróżki co ciekawie wyciąga główkę
znad traw. już odchodzi do lamusa

lato gubią się za słońcem polany
gdzie kiedyś przychodził

[odpocząć ]

umilkły świerszczenia szepty
wewnątrz las zasnął i położył

głowę klucz żurawi
upadł w cień
nikogo nie znajdzie

przeniesienie

(wiersz procesarski)

baj mnie bajaj
o starożytnych królowych
choć nie lubię mleka i wieczorów
samotnych mi nie brak

tym razem opowiedz
jak szumią chorągwie i jak ścierają
armie z bezplamiem historii

baj mnie dziś jestem zmęczona
codziennym zaglądaniem w lustra
niech zasłona szarego dymu
na chwilę przeniesie mnie w mrok

pospolita

jestem białym dmuchawcem
niechętnie
daję się unosić z każdym
powiewem

ryzykanci liżą palce
próbowali rwać
dla siebie

taka krucha łodyżka
a w pysku gorzko
ot mniszka

(Autor: Baś Lewonowska)

Niebezpieczeństwo słów

Może być tak,
że machając nazbyt sztuczną
szczęką,
kłapnę się kiedyś we własny bełkot.

pożeracz

Karmię się słowami
jak pająk ścierwem much, motyli, ós,
jak się muzy
wszelkich póz, ry i nie-mowanych,
karmią poetami

z baśni

nie chcę już żadnych pazurów w wierszach
ni srebrnych sopli
pustka niech wokół nastanie śnieżna
krwi kilka kropli
dziewczę o cerze białej jak śnieg,
ustach jak krew, włosach jak heban
wrzeciono tak mam opanowane
by się złej wróżki nie bać

gepardy

oczekiwanie, uszy po sobie
czujna źrenica
mięśnie
zwrot szybki
skok
do gardła
krew na palcach
życie sawanny betonowej

ogród

płatki jedwabiu na piersi
dotykają czego nie wolno
zostawiać byle gdzie
na byle obcych ustach

dłonie pozwalają sobie
rysować tajemnicze rośliny
ich kolczaste liście
przypominają

wiatr kładzie głowę
na brzuchu smutnym palcem
chłodzi rozpaloną wiosnę
w ogrodzie

Yin

część trzciny
myślącej I-ching
rozsypało moim powodem
chęć wejścia znów w nurt

bez białej plamki na rybce
w ogrodzie zen
być może ze względu na umiarkowany klimat
dziś brak mi światła

ewolucja

pierwsze poruszyły zwierzęta
o nadziei nic mówić nie chciały
nie były też interesująco zmitologizowane
kołysząc się w przestrzeni śpiewały o księżycu
pływach chorobach owiec zamarzaniu w zadymce

wydmuchawszy pamięć tkankową
przez nos
osocze oczyściliśmy pracowicie z pieśni
ani tu ani tam nie jesteśmy zamieszczeni
mówimy nie czekając na pytania
nie śpiewamy z trawą
nie łączymy się w końcu opowieści
naprawdę umieramy
tylko my
choć ostatni
częściej pierwsi

nie do wiary

po moim pokoju lata kot
mam go wydać świętej inkwizycji
znowu powieszą mi na drzwiach
sklerotkę
-nie ma latających futer

znowu obudzę się pod stołem
nie wierząc w drzewa i gadanie
starych babek

znowu zniosą na szufelce
ogień piekielny
uwierzę
spali

podanie

podobno czarownice tylko bez
siedzę więc naga i piszę
do pana list a może to nawet kora

brzozowa na wiosenne uroki
dobra na takie przenoszenie
chciałabym użyć skóry

pańskiej nie moje ciało
to tylko niebieski atrament
śliną nie piszę

po liściach do cudzych poetów
szaleję bo przecież posiada pan w głowie
te wszystkie słowa

obsypujące świat srebrne łuski
ile bym dała za takie czary
dziś niech pan mnie weźmie

jutro zapłacę

stając nad stawem

Grąży się w wodzie cień grążela,
nad liściem listy śle skrzydłami
skrzy piąca ważka, szkap kapela
nad brzegiem brzęczy paszczękami.

rozcieńczalnia

to wszystko kochanie
niemal tak niedawno
prosiłam
nie rozpuść się kawą nad ranem

omotać bawełnąw kolorze pościeli
mogliśmy i na zawsze
ja nie mogłam zasnąć

kochanie
także u mnie brak reanimacji
umierają godziny
by dzień móc zatrzasnąć

wciąż muszę wybierać
między widmem a chłodem
głodem wciąż przyciąga
ta struga nadgarstka

dopełnienie

wiosną

chcę byś urastał
nawet do rangi problemu
a ja będę ślicznieć ci w trawie
jak stokrotne dzwoneczki

latem

dojrzeć nad miarę
rozsunąć pod nami niebo
słońcem zaowocować
prosto w twoje objęcia
głodna

jesiennie

zaszumieć ci w głowie
jak krew uderzyć na wargach
zlizana od bólu łakomie
wysypać się chcę z koszyka
rozpostrzeć

zimą

nad burzą
białą jak płatki skrzydła
leniwym ruchem byś dotknął
ciepłej pod tobą ziemi

księżycowo
się stać

uwaga grzybnie

(dedykowany wielkiemu znawcy i miłośnikowi - Lasowi)



Raz gajowy z Pankraca co to był witalny
nazbierał na kolację pieprzników jadalnych
bo tak mu podwórko
zasypało kurką
że nawet dla wiewiórek nazbyt był nachalny.

**

żona w kącie sieni zwykle w pogotowiu
trzyma na leśnika kij o tęgim zdrowiu
by się nie śmiał sparzyć
kiedy się nadarzy
na podwórku wysyp takowego drobiu

pokrzyk

zdumiewająca ta atropina
kolejna piękna pani
z wilczym uśmiechem
mi się rozszerza

a może to strach
przed ukradkowym jedzeniem
niedozwolonych jagód
bo ugryźć policzek
jest cierpko

i jeszcze można usłyszeć

z pól

czerwone słońce
świergoce w jarzębinie
chłodny poranek

nadwisanie

lubię pociągami przejeżdżać przez mosty
lepką chwilę zwiesza nitka nad nie byciem
nagłe kołysanie powietrza rozmycie
z wizgiem w trans pajęczy wdziera cienkim ostrzem

krótkie zawahanie jakby trzeba skoczyć
żeby się oderwać od wąskiego toru
choć za koła trzyma stalą wśród rumoru
zawsze jedna szansa że nić się przekroczy

i od dudnień złomu uwolni jak rzeka
co pod wszystkim obca niewzruszona bieży
zerwać się ogniwem stalowej uprzęży
ale już za mostem
następnego czekam

tabliczka

za siatkówką oka psy
bezpańskie
rozpuszczone
hektolitry mazgajstwa
wysoko i niskoprocentowego

nerwoprowadnica
łańcuch dla obrazów
a słów kaganiec

po pysku można dostać
za bicie się z myślami
to czego nie oglądam
nie kończy się na
i nie zaczyna więc

nie wyglądam
na wzorowe gospodarstwa

terrarium

w gładkich ścianach słów
na pustyni
udającej piasek

wśród plastikowych palemek
z wielkiej nocy
na kamieniach

wleczonych skrupulatnie
z każdej naszej wyprawy
mimo bacznej obserwacji

trzymasz kochanie
prawdziwie jadowitego gada

z tęsknień

na horyzoncie
w ostrym blasku księżyca
wiruje piórko

święci lepią garnki

pytałeś Piotra
gdy kurzył po raz pierwszy
czy się opierał?

gabinet

ech ty poetko od siedmiu skakanek
na cóż ci wstrząsy
paryskie dąsy suknie z firanek

błąd musi być utkany
subtelnie bych ciało się pochylić
wziąć do ręki dało jak nie przymierzając
pasącego się konika w trawie

(bo kto chciałby konia przymierzać)
niezdrowe
nagromadzenie wersów
na krzywy ryj próbujących
wejść w kanon więc póki co

pod obiektywem bacznym szczerzą
zęby jak drobne małże
rządkami w twoich ustach

ech ty poetko pianko złotopusta
chyba cię ubiję

tłukąc lusterko

tkacze potyki

zupełnie niepoczciwe tkaczko
ten brak ochoty
na rozsupływanie węzełków nieuważnej
osnowy splątanej przez pociągactwo
do tej pory raczej ją wlokłam

nie będę nurkować pod kołdry
żeby sprawdzić dopuszczalne istnienie
pozrywanych wątków w cudzych oczach
niech to nawet będą frędzelki
zaplecione w przypływie roztargnienia
(może zuchwalstwa)

naprędce związane co się ciągnęło zanim
ktokolwiek się obejrzał machnęłam kłębkiem
przez okno siedzę nad śrubokrętem
daleko mi dziś do tkactwa

martwe układy

wypada na pysk mi słowo
i w mordę jak nie huknie.
cholera muszę na nowo
pościelić w trumnie

bo wiatr

listopadowy bar w połowie drogi między schodami
mekka jesiennych pijaków moja i jednego kolegi
za deską rozdzielczą marian od błogosławieństw
chrzci rozdaje nawraca raz po raz z naręczem
szklanek

i robi się coraz bardziej szklano za i przed oczami
stoły dębieją a podobno metal zimny na karku
strach

na dziś to już ostatni wyrzut joanny do krwi
hormonalno-nerwowe wpółprzekazywanie
pomiędzy kolejno zawianymi znakami do domu

poranek

pręgowana jesień kładzie się na trawie
w schnący na sznurze chłód oddarte
ramię lipy i obłok między rękami
przykościelnego klonu

tak sobie krajwyobrażam cały
mój świat zamknięty w czterech wiatrach
jeszcze od strony nieznośnych wzgórz
niewinny a już wydrapany akwafortą
na porannie grudziejącej ziemi

kocio się rozciąga tutaj czas ziewa
w dzioby wronom przygniatając łapą
zielską i ludzką samotność lnianą
bo nie będzie wolny co przynajmniej raz
mocno nie przywiąże
i nie będzie cierpiał dotykając
choć z daleka
choćby w snach

ukrywam czułki

na trawie świat niepotrzebny
szczególnie powyżej pasa
kiedy się robi spiralnie
odkrywam miękkość

nie chcę badać
szukać nowych portów
żeby się podpiąć
phi tam
jestem powolna

temu rytmowi
dymów snujących się nad ścierniskiem
wkrótce przyśni się zima
to już dziś chowam

kulawy stół jest lepszy do gry w szachy niż srebrna igła

nie apollo przemyka bez echa
pośród nie jesiennych zabaw
nie ład trzeszczy w trawie
odbija się w trzewiach

na progu z gałązką wilczego
w zębach ze wzdętym żywotem
sromotnie z muchami pomiędzy

(Tendzin do wilczego łyka)

**

albowiem nie wielbłąd wymyślił filiżanki

szybkostopy mógłby ale jego loki
robią dźwięk tylko zimą słychać
gdy jagody marzną

na nie mamy pułapki
trzewia nie winne z łykiem się zadawać
wilczym potem głodem będą
mrzeć lub marzyć

i wolno na progu siadać
pijąc w taki dzień brzozowy
sok nie myśląc o pustkowiach
kwarcu

wilcze

szacowne pnie bronią dostępu
mówią uważaj wawrzynek
twoje zabawy są niejesienne

no przecież stoję nad brzegiem litospadu
pod to co zostawiam trzeszczy nieład
przede mną Wasza Wysokość ściana Lesie

co ma zrobić kawałek trującego ziela
gdy zdenerwowani że się śmie je
wołają na pomoc tego od kitary
(wbije mi ją przez głowę?)

to siadam na progu bo nie będzie ze mnie dafne
pomilczę przynajmniej z muchami bez wstydu
o sromotnikach

bycie klasycznym łykiem pomiędzy też ma zalety
można bez echa przełykać


(foto Jacek Salmanowicz)

to już (jesień)

je sień
a i zeżarłby korytarz
żeby tylko na kamieniu
deska nie została

bo jego
bo boli
bo kurwa naniosła liści
a miała mu gotować

elegancki futerał
z kołatką

całe stada kołatków


*
http://img236.imageshack.us/img236/1355/co01copyib2.jpg
http://www.digart.pl/praca/1258905/to_juz.html
http://www.digart.pl/praca/1240088/To_Juz.html
http://www.digart.pl/praca/1236742/dodane.html
http://www.digart.pl/praca/1235875.html

wieki średnie

chcę być zwodzona jak most
więc mnie okłam
rzuć nad miastem do którego jadę

później unieś
i chociaż znowu nie trafię
chcę dostać nowego spojrzenia
jak rumieńca

nawet gdy skończy się nocą
w rękawach domu wariatów
podobno płonął
tylko nie można przerywać kładek

a moje miejsce już od lat
przywiązało się do liczenia baranów

progi

(Tej, co jest)

wieczna obiecanka kamieniu
rzeki
tylko się oddaj
tam gdzie szczęśliwiej
radośnie gada
potrafi porwać

między falami głazie
przeszkadzasz
widziałam cię wczoraj
stawiałam uważnie
żeby przekroczyć

mosty w tobie skało
chłodne ręce
dziś ja chcę dotknąć

wyjrzana

bo jednak spadłam za okno podczas szukania zimy
a żadna ze mnie alicja więc marznę bez rękawiczek
siedzisz i tylko palcami trzepiesz w postaci popiołu
cygara obce tygrysy zwijane na udach murzynek

w kubku chcę kaloryfer wrzeszczę na ciebie zza ramy
kupuję naręcza młotków żeby spróbować się przebić
do wewnątrz ślad popielniczki za szybą udaje mi księżyc
to jak mam cholera być kotem choćby z wólczanki-cheschire

zawieszam zamiast uśmiechu to co zostało w zaniku
chyba tylko mój ogon krusze je ego na mrozie

z przyjacielem w mojej kuchni naprawiamy jego świat

naoliwiona śrubka gładko tylko w masło
w taboret trzeba wkręcać sterczeć rok i napierać siłą
mówisz pastwiąc się nad groźnym śrubokrętem

nie zdziałasz jednak więcej niż powolnym obrotem
raz po raz zgrzytając o strukturę wiórów
trzeszcząc mamroczę a ty krzyczysz na mnie
że po to jest gwint żeby się zanurzać wdzierać
aż zaskrzypi stołek mało się nie rozleci

wywijam młotkiem siedząc na kuchennym blacie
podaję ci kanapkę drugim uchem słuchając
bo wiesz, że po cichutku śmieję się tym pierwszym

dalej majtam nogami siedząc na kuchennym
podaję ci kanapkę mażąc palce masłem
słucham twych opowieści i następnej instrukcji

myślę o tej śrubce kiedy już łepek oprze
o lakier na powierzchni siedzenia nieco porysowany
znowu się pewnie okaże że gwint wylazł dołem
zawczasu gnam po narzędzia zacznie się piłowanie

***

powolnym obrotem
raz po raz zgrzytając o strukturę wiórów
naprawiamy

trzeszczy stołek
bo się nie da nic wkręcić klepiąc w głowę
młotkiem dlatego go zabieram i przynoszę
kanapkę z masłem i śrubokrętem

a ty się złościsz
koniecznie chcesz udowadnić że gwint musi
rozdzierać kaleczyć że to wielka siła
tylko że z drugiej strony

co wyjdzie trzeba piłować

***

przyjaciel wrzeszczy na stołek
ja idę po piłę
pierdolę takie naprawianie

przed

snuje dym na chodniku
stary Maciej a jego gołębie
włosy szamoczą się z wiatrem
i pod prąd

bo pełznie strumień kamaszków
botków pół i ćwierćbutów
pryskają na boki gołębie
kałuże uciekają maciejowe wąsy

summa summarum to nawet na dobre
wyjdzie że nowy rok taki ciepły
przyjaciele mu nie pozdychają
bo jeszcze na przykład do wczoraj
leżał tu jeden pies
a dziś samogon

świat się dziwi

joanna przygląda się światu
a świat patrzy na joannę
zaskoczony
bo robił coś zupełnie innego
a takie mu wyszło
dziwadło
i jeszcze nie wiadomo
co znowu wymyśli
to dziewczynisko

pół ptaka pół kawałek drzewa
o z tamtej rosochatej wierzby
rokita




Blanki

gałązka wierzby
wbita w gładką powierzchnię jeziora
rozpuszcza salicylowy sen

żeby nie uronić ani kawałka
świtu z jakim wstaję z trawy
rosnę ostrożnie wyjmuję z włosów
śpiące żuki suche gałązki
cały dolny świat

podnoszę na ramieniu ziewającą mandarynkę
i chłód znajduje do mnie wreszcie drogę

pierwsza zmarszczka na wodzie
zanurzam się pomarańczowo
za mną płynie dzień

wyliczanka dla Tomka

ryjówka z wzorkiem i ozorkiem
aksamitna
z łapką i pazurkiem
jak haczyk
na słowa za które zaczepiamy
huśtawkę
by pobujać

rozpaczliwie potrzebuję zimy

od dziś zaczynam myśleć na palcach
pomału jak na patyczkach dzieci.
takich co to się ustawia w domiki chałupki
studzienki żeby mogły w nich zamieszkać

kasztankowe ludki. tak wiem ładnieję
z tobą ale i bez ciebie też przychodzi ranek
(natura nocy zawsze staje ponad romantyzmem)
i z nami czy przeciwko nadal będzie kręcić

każda pora roku. na wiosnę wyrosną sukienki
do kolan mysie warkocze rozwiną się pierwsze
młode falbanki w rękawach. to później a dziś
czekam na śnieg. potrzebuję kołdry poduszki.
muszę pomyśleć

pasterka

pasę wołki zbożowe wzrokiem
popycham je kiedy
z mozołem przedzierają się
przez ziarno
po ziarnie

wielki świat spichlerza
dla drobiny w dodatku
niezbyt chcianej przez stwórcę
- rolnika Cześka

pasę wołki szepczę im
w wołkowe pokorne uszy
wyrwijcie się durne
za tymi deskami jest świat
i podrzucam im mniejsze
deszczułki trochę kuszę
a te swoje

- modlą się
jak ciele w malowane wrota
leżę na brzuchu podpieram
głowę łokciem kto jest właściwie
pasterzem?

fitografia

w topolowym liściu pamiętam
pomiędzy twoimi kartkami
zasuszone karmelitanki
słodkie i niewinnie blade
cóż wspomnienia się kruszą
nawet jeśli boso

przebiegają przez park
unosząc biały puch sukienkami
wprawiając w osłupienie
starsze strażniczki ogrodów
botanicznych - ławkowe panie

co wyglądają jak kukułki
z kapeluszowych zegarów
biją godziny

a ty zaśmiewasz się do łez
siedząc na jedynej ścieżce
za kładką

przez drzwi

pierdole nie robię! zakrzyknął do matki
a to nierób! odkrzyknęła mu z uczuciem

wracając do obyczaju zagniatania klusek
zgadzamy się na dziurki żeby przez nie zerkać

Narnia

no jasne, może być biała i biała nadzwyczajnie. powiedział
las za oknem, kiedy przedzierałam się przez szafę
w głowie.

jest inna. są bardzo różne, mają różny wzorek
odcinane od piersi, pod połową pleców
albo w pasie, z rąbkiem asymetrycznym i nie
na ramiączka cienkie, grube, rękawki,
z hafcikiem i bez, kopertowe oraz na guziczki.

jak szyszki spadają ci na głowę. wymruczał.
te wszystkie wzorki, riuszki, riszeliełki.

odkryj się. gorąco.

nad realnością

trzeszczą stawy w środku zimy. chciałam
usłyszeć ten dźwięk więc wychodzę
na skraj kuchni dalej boję się poruszyć.

lawina może runąć w każdej chwili.
posypią się jak karciany domek krzesła
mebelki dla lal spadną na nas klamki
pozbawione drzwi.

a tak można dryfować na skraju chodnika
ze wzorkiem wbitym w pasiasty wzrok
przyciskając do brzucha ręce zlepione
chlebowym ciastem.

ugniatanie buduje. zmęczenie kości.
to nie rzutka gra to dobrodziejstwo podpór
podpórek drabinek serwantek na bibeloty.

na krze staje na krze śle uśmiech za drzwi. za chwilę
wyłamuje ze złości palce. trzeszczą stawy

hodowlane wątpie

dość nieprzyjaźnie zachowują się moje hodowle
troszczę się. odżywiam. sprzątam domki.
otwieram. wietrzę. zamykam. chronię przed przeciągami

a one nie. one tylko nie. żadnej marchewki. żadnej
cytryny. aspiryny. chusteczki. siedzą naburmuszone
po kątach. każda w swoim pudełku.

pyskują. gryzą rękę która je karmi. nie chcą
pokazywać uśmiechu. nie chcą zrobić dzióbka.
pyska do fotografii. drapią gardło. kopią mnie w kolano
plują kaszką. kłamią. urządzają histerie

mam dość. krew z nosa. głowa owinięta watą.
czasem naprawdę trudno jest mi kochać.

10 i pół

po pierwsze nie kłamać
drugie nigdy nie mieszać trunków
(w ogóle się nie truć)

wolno nie być sobą ani szybko
ale tylko po przedstawieniu
odpowiedniego dokumentu
zaświadczenia że tak naprawdę
to się nigdy nie było

zrezygnować z kawy fajek
genialnych point na wieczorkach
przynajmniej właśnie wtedy
genialnych

szybko wynosić się z miejsc
na które mają ochotę obcy
i zawsze ale to zawsze prasować krawat

po kolejne nie skłaniać się
albo cholera się skłaniać
nie wydarzać i nie być
nie wydarzonym

zakrawać
nie na żarcie

drapanie

jeże mają spiczaste mordki
myślałbyś niemal ryjek zdradzający świństwo
jak trudne do wzięcia piguły (trudne do przełykania)

mają małe oczka świdrują nimi głębiej
niż najtwardszy wykręt lub zwinięta
w trąbkę szorstkość oddychania

jest sednem że są sednem kolce
wbrew pozorom są na szczęście
bo jak się taki najeży to czuć gdzie
tkwi i jest prościej wziąć widelec
i wydłubać diabła z gardła (znaczy jeża)
albo przynajmniej mu podrzucić
jakąś dżdżownicę do gryzienia (na zgryz)

bo jeże moi państwo nie jadają
(jak się powszechnie sądzi)
adamowych jabłek
nie urządzają zapasów

bezsenność

na dywaniku właśnie wschodzi kot
kręcą się kółka u zegara ja się kręcę gaszę niedopałek
światła firanki po innych pożarach. taka noc

pręgowana potrafi nieźle drapać dojrzeć doglądać
żeby zakwitły kołtuny kurzu pod szafami chcenie
żeby z kanapką skruszyć się na kanapie za nią
skoczyć przepaść popaść w czyjeś ramy. mrugnąć się



wszystko

Powiedz mi A a ja znajdę mu kontekst
taki który nas uspokoi. Dwie
drogi bo cofanie się jest inne niż powroty
-kierunek równoległy. A zupełnie w inne

strony prowadzi strumień nad nim wierzby łowią
włosy witki. Na suchych palcach błękitno
od ważek. mówię ci świtezianki i krzyczę to
w przestrzeń tam gdzie dopiero zaczynamy

[się].

gdzie się zaczyna i już nie wolno
skończyć. Rzeka dotyka wszystkiego co jej
na to pozwala. Głazy stają przeciwko nurtowi
ale też dają się zaokrąglić. Jak moje biodra

jak te wszystkie wieczory których było
tylko dwa i to nadal

pan Jasiek, drukarz, opisuje mi raj

będzie można wtedy żreć do woli
głośno pod pozorem cichości jak kwas
trawić każde wydłubane słowo przeżuwać

zlepki i fantomy- bo patrzcie oto historia
histeria na łamach prasy kiedy się
zaczyna istnieć jako zupełnie oddzielne

ja. w obrazach zdaniach zadawanych
gestach wśród pytajników będzie można
się przesiadać z jednego miejsca

na to samo ale bardziej zielone
i takie są łąki tam hen na halach

piosnecko pastuski

tako se ligawke na poletko niese
zeby zapitolić ponad ten łowiesek

ponad ten łowiesek ponad trawe sucho
zapitole z fujarecki az wam spuchnie ucho

bezsennie

gdy śni się
można chodzić boso
po ryżym ściernisku

można dotknąć kamienia
powiedzieć mu
skało oto ja
cię dotykam

jak chłodna woda
można też otworzyć
oczy
usta
nie śnić
robiąc to wszystko

przejścia

"Czemu się mnie z łatwością każda fala ima
bo się stałem równiną jałowym obrazem"
(D.Sokołowski)


góry schodzą w morze zanurzają
stopy mineralne żyły uśmiechy
żlebów dosięgają z tyłu głowy
taka wyspa wśród ludzi najbardziej samotna

są wewnątrz przejścia puste korytarze
których jeszcze nie drążyłam miejsca
bez latarni kiedy oglądasz się

-czy to naprawdę jest świat? słońce
granatowa substancja w niej wodozrosty
wewnętrzne wyjątkowe porozumienia
że się nie jest tak jak się nigdy nie było

właściwie

przeciwko zapachowi kocimiętki
nic nie zwojuje mistrz zen
więc pójdzie się wytarzać

nic w chłodnych liściach
nic w chrapliwym oddechu
mokre wąsy kota to jeszcze

jedna manifestacja

nie będzie burzy nad Budzyniem

(C.Serockiej)


chmury łamią się w pół mijają
możemy obejść przecież
z każdej strony dom
ogród kawałek sadu

deszcz nie robi szkody
jeśli jest jeśli
nie ma nie szkodzi
tym bardziej
istnieją gdzieś tam

wielkie obszary poddane
burzom gestowi
szybkiemu
światłu

u stóp katedry

(tusz i akwarela.2008)

Spoidło wielkie

za chwilę wszystko wróci
do swoich miejsc on ona ono do nisz
ekologicznych tam gdzie dom gdzie
najlepiej bezpieczniej i są okruchy
chleba. to już czas

zanim zdąży ukryć dłonie w rękawach
wróci. właśnie objęła kolana żeby jakoś
zapobiec rozsypce. podobno to co przykazane

będzie trwało. w jej głowie nadal powstają
ściany rośnie trawa i niezręcznie starzejąca jabłoń
to wszystko. za chwilę oddadzą
jej język. zamilknie most

delirycznie

ponieważ fale rozstąpiły się jak dwie fałdy
podczas gastrulacji czas i nam się rozstać nie zostawać nad
jak pędy fasoli zawijają się same tak i nam przychodzi
stroszyć wąs kręcić wokół narodzin kiedy już

wylosowane zestawienia dat i wszelkich potknięć
w trakcie chowu wsobnego uraz ans i kabansów do losu
łatwo się zanosić wszędzie tam gdzie można jak podanie
składać ciało albo własne żale płaczliwie w szkło

kieliszku nakryj się nakryj kopytami
to się nazywa fikołek po nim zawsze jest wstrząs

wyjście

chodź maleńki rozbudzimy w sobie
drzewa na przekór
rzece staniemy w miejscu niech
czas nas opływa niczego nie ruszajmy

nie idźmy nigdzie niech nas mija
będziemy
stać patrzeć pod stopy
uważniej nie wyrwiemy się z objęć
tych co wydrapują na korze
-nie odchodź

będziemy więc obok wiecznie nieobjęci
wiecznie zachwyceni bo głód jest doskonalszy
tak mówiłeś kiedy naprawdę głośno płakałam
maleńki

za Fanaberką

***
zawroty [haibun]

Na wysokości oczu i na wyciągnięcie dłoni

siedziała duża, brązowa sowa.

Patrzyła na mnie z uwagą. Słońce zachodziło i całe wieczorne piękno łęgu,

jego cisza i majestat, spływały z jesiennych drzew

i gromadziły się w jej posągowym ciele.


księżyc i sowa
pociągana przez drugą
ciemniejszą stronę

(Fanaberka)

**




sowa. na wyciągnięcie oczu
w wysokości dłoni siedzi

duża brązowa
z uwagą

patrzę jak spadają
w majestat łęgu sąsiedzi
drzewa ślepy księżyc

pociąga moje
wszystkie sznurki

druga strona







.

pierwiastek

"A serce popchnie ukochanego
aby ją ukoił moim ciałem"

ofiarowanie nie przychodzi
łagodnie - bierzemy
drapieżnie rzucamy
się na to co należy

do innych- nie nam
poduszka zamiast niej kamień
i chłodna pieśń kapłanki
która prowadzi nóż

żywa woda

srebrnie tak ulewliwie tak
na mnie zrzuca garście
opalizujących pereł
jedna za

drugą
pukają w ramię -nie używam
parasola i kaskady
chłodnych myśli
przylepiają mi sukienkę do ciała
ciepłego

tak
każdy wiersz się trwoni na darmo
bo ile mogę złapać w dłonie
z tych strug co po
skórze

zostaje tylko podnieść głowę
nabrać wody w usta rozważniej
wybierać złoto
lecz czy to nie zachłanne

tymczasem srebrna strużka
maluje joanny kształt na dziś
i na najsmutniejsze nawet jutro

ale

czy stojąc w deszczu wypada
wspominać o wilgoci
w moich oczach

(03.07.06)

Lulian

mój kot Lulian to wim że dobrze potrafi
wiersze pisać rymowe jak ten facet z Łodzi
nie pamiętam dokładnie jak facet się wabił
ale Kota Luliana mało facet obchodzi

Lulian woli biedronkom kwiatkiem za bukietem
chować się to i owszem wiązać raczej rzadko
walców także nie lubi walce są za ciężkie
woli pacać w świat miękko szarą bystrą łapką


(02.07.06)

przekora

w ekosystemie łóżka

funkcjonuje prawidłowo

jedyne ja, mój osobisty kot i poduszka


pod kołdrą zatrzaśniętą

rozkładam stare karty

nad losem czaruję by przez to

zrozumieć lepiej pchły

i zasady nowe

gier królewskich jakie mogą się przytrafić


razem z gumowym boczkiem

lekko obsuszonymtwoim grymasem

nie wybywam

szkodami poza mi tracić czasu

koleiny

wybierając sobie kolejny
pociąg do wędrówki
liczę najpierw uważnie wagony
czy zdążę wrócić ostatnim

już nie wsiadam w stacje otwierane na oścież
jakoś nie ufam zalotnym
okienkom z uprzejmą na zewnątrz fryzurą

pociąga mnie tamten żebrak
za sobą jak po sznurku
idę zostawiając
otwartą gębę na przydrożu

bocznica przewodnika
ma tyle ze świata
ile ja w całej mojej wędrówce
nie zmieszczę

na podwórku mojegoego

pyta mnie czasem
czy to mój egocentryzm a może bycie złym
człowiekiem stawia karty z domku na nosie

trawa to trawa
garść ziarna pod płotem
jest tylko garścią ziarna choć nosi
zalążek twego i mojego głodu

tak chcę odpowiadać
nie mierzę z ciekawskimi
jeszcze łatwiejszej drogi możliwości

rozpuszczony tlen
jest nieprzyswajalny
podobnie jak myśl rozcieńczona
i należałoby zrobić przerębel

proste narzędzia
jakkolwiek mało lubiane
mają łatwiejsze widoki na dziury
zrobione lepiej niż reaktor atomowy

staram się cofnąć za siebie
jeszcze raz obnosząc po ludziach
taki samotny kieliszek
może choć jeden udać toast do końca

wiersz równoległy o maku

ziarnko w otoczeniu miękkich tkanek
tak nie wiele
do oddania ale też i nabrać nie za bardzo
można żal w kąciku że się nie ma pomidora
lub melona. w środku

dziś jesteśmy niewidoczni
nie czekamy na siebie
pod drzwiami
nie psujemy zamków które nie chcą

się otwierać
ziarno maku- śnimy tylko baśnie
chcą wyszeptać gdzie

toczysz się
kochanie


*



(Wrocław.2008)

*



to już pękło, przedarło się i upadło.
więc pozostanie nam
ziarenko zamiast serca.
będzie małe, a my w środku
niewidoczni. mało będziemy mieli
do ofiarowania.
i przyjąć nie uda nam się wiele.
tylko w snach będziemy najbardziej,
zapamiętamy kim byliśmy
kiedyś.

niech to będzie ziarenko maku,
nawet nie poczujesz, że boli.





(Maximus)

odszepty

.

skryty mieścisz się obok
w drugiej kieszeni kiedy

wścieka się świat i ja

wrzeszczę złoszczę złuszczam
zewnętrzne warstwy przekleństw

ta histeria ma swoje nazwy-to uciekanie
ściągam twój wzrok łagodny na
mnie utulić nie łatwo. zwoje mózgowe
pracują przeciw a papirus
wrzeszczy nie za mną

interesuj się kiedy lecą jaskółki zajrzyj
w jerzyki wilgi i wilgotniej miedzy nami
przestrzeń miętowa i gniazda
które budują ptaki
młode

mówię kocham nie znam
Hagar

ostrożeń

kruchy listku z kolczastymi brzegami
piszę do ciebie warzywnie ostrożnie
prosto biegną myśli- dotknąć nie boleć

kiedy adam pana kusił żebrem
próbowały się stawać chwasty
mówić – niepotrzebne

znaki dotykania mówienie że jestem
i jest ewa ta niech jego będzie
bruzdy polne nasze i przydroża

miejsca ruderalne i nasypy piszę
do ciebie w gradzie w czarcim
kiedy tylko się wyznacza
granicę między można i nie chcę

kruchy listku ostrożnie
piszę


(21.09.07)

kornik

Ale nie lubię jak mi baba wtyka na siłę rękę pod łokieć

baśń ze środka

z za kątów oka podnosi się baśń
pleciona nie byle i byle
jak wiklinowa z miejscem na

niedomówienia czas żeby iść
po herbatę na to żeby poranki
były mądrzejsze do wieczora (a to
nie znaczy przyjemniej)

dobija się już do ścian drzwi
puka w dach usiłuje wślizgnąć
kominem w dymie zamieszkać

jeśli ją umieścisz za stołem
skłamie ucieknie zostawiając
pustkę w sercu
.

z podróży

trzask. zasieki. trzask trzask
kolczaste maliny. samice jeży. żony
kochanki pracownicy dróg i kolei. ujęcia.

kadry. spotykane ramki. antyramy.
pozy posegregowane w przedziałach
można wypadać a nawet chce się

nieźle wypaść. tak porządnie. po ludzku
nie da się lubić wszystkiego. wszystko
tym bardziej się nie da

rozsądnie migać

załamał się lód

no i uciekła. uciekła się cała
wyciekała mu przez palce. nie próbuj
mnie wyrównać złapać bo się nie daję

dotknąć- jestem zawsze sama.
choćby chcenie miało mnie przyciągać
jak magnes. odwracała kiedy on odwracał

spłaszczała końce. wyginała kąciki
ust w grymasy. uśmiechał się jeden
za drugim za drugą jedna zagracał

grał cały czas. groził zawaleniem
złamaniem. za i przed. zawsze o krok
do tyłu i w przód istniał jako kiedyś
to dlatego

Origami

cicho. mówiła. umiem godzinami siedzieć w pozycji
stojącej. niekoniecznie potrzebuję ruchu. szczególnie
kiedy jesteśmy we dwoje. usypiała mu u stóp
usypywała się jak piasek wokół zakazów
głośnych rozmów i kiedy rozbijał słowa

ciszej. słucham tylko wody. dlatego przechowuję
kran na półce. śmiała się gdy on się dziwił
nienaturalnej jego zdaniem manii zbierania. w dłonie

wysypała mu raz cały koszyk gwizdków.
powyciągaj te kulki. nie mogę znieść głosu wewnątrz
rosnącego grochu. dzisiaj muszę być spokojna.

trzymał ją mocno. zatrzymywał gdy chciała wychodzić
zabijał codziennie okna. a kiedy umierała z nimi
złościł się. już tam byłaś. i wbijał kolejną szpilkę
w mapę wiszącą w nogach łóżka. znaczył
po czym rozprostowywał skrzydła które uparcie składała

.







(28.02.07)

La w stokrociach

nad głową białe parasole – tyle mam lat
jeszcze do ciebie Barnabo. jest mnie ciągle za mało
wiec czy nauczysz jak rosnąć zanim się odczyta
koniec tej łąki? - można stworzyć

świat jeśli się gnie znaczenia
laleczko. wówczas odwraca się i rozpada
-wtedy wolno mieszkać na dnie
w dmuchawcu jak kula. czemu rozplotłaś?

wolę prosto śmieje się La
i drżą tysiące odbić


(foto. Oleńka)

ważki siadają na La

dźwięk skóry jest wyjątkowo wysoki
więc tak istnieją żarnowce
kiedy się nie opuszcza lasu i nie przekracza
granic pól - myśli laleczka gryząc końcówkę

trawy by dojść do początku.
a gdyby tak dać się na brzuchu
położyć i raz nie udawać krzaków

zanim to po myśli - już kwitną
rumieńce ramiona wzruszają słońce
i znów

La rozkłada wachlarz

są szerokie możliwości i możesz się podobać
wystukuje rytm nauczyciel flamenco ale łokcie
na zewnątrz laleczko. głowę trzymaj zawsze
uniesioną. to dziwne

czerwone wino ma smak zieleni myśli La
zagarniając fałdy spódnicy i ustępuje
miejsca oceanom

La rozprawia się z kropkami

chińska laleczka w przyciasnym ubranku kreśli
znaki. wyciągniętym jak najdalej językiem
podpiera myśli które zbiesiły się i krążą
nad prowincją Seczuan a niektóre toną w rzece
Jangcy. jak uczył ją pan Czen należy do kanonu

pisać powoli poznać siłę pędzelka i nie dać
dzikim pszczołom zakładać gniazd
pomiędzy ścianami z ryżowego papieru.
to takie okrutne myśli La i dodaje w to miejsce
własną interpunkcję. właśnie tam
gdzie nie położono kamieni

w lustrze

widzę korę – ma czerwony smak
farby. a gdyby ci tak obiecać
kolor oczu laleczko to jak
spełnić? La się waha

– lubię rzekę albo może to trawa
patrzy w górę. czy chciałbyś mnie
zatrzymać

(foto Zina (któraś zina) )

La czyta Naar

podobno wszystko można
w poznaniu. znawaniu się kiedy
czyta. słyszy (się) cytologia słów
cyt - blokowanie opcji laleczko.
rozsądniej byłoby mieć kanarka
(hodowlę bawełny?)

rozważa La na prawo i lewo szalki
są w zachwianiu teraz
równowagi. mi nie brakuje ale
to nie dziś nie tu. ten raz
jest wyjątkowy
niezwykły


Krwawnik

śnią ci się wilki moja laleczko
więc jednak to stado – mruczy
do siebie pszczeli pan rozkładając łodyżki

żeby wybierać trzeba podnieść
zajrzeć pod kamienie i rozkładać na czynniki
pierwsze. słyszę – macha ręką La
i wygląda oknem na ciemniejącą pasiekę
nie chcę przecież nikogo zostawić

cierpliwości

wygrywał z nią we wszystkie
możliwe gry – to tylko jeszcze jedna
forma bycia razem

pionki mają okrągłe podstawy
żeby dokończyć ruch - zamyśla się La
czy mogę obejść tę planszę?



bez tytułu

nagle robi się jasne i milknie słuchanie ptaków
zaczyna kapać jak groch najświętsza adrenalina
rozdziela na moje i wasze to co tak długo kleiłam
łapie za mordę i trzyma zamknięta kręcę się w kółko
(jak wtedy z mamą w kościele)

to nie strach przed śmiercią lecz przed rytuałem zbawienia
więc może nie dać się zbawiać za czasem udaję drzewo
stopy zagłębiam w podłoże macham na oślep rękami
pomiędzy wiatrem on wieje donikąd we wszystkich kierunkach

chcę mocno zrobić się mniejsza chcą nazwać ten stan kondensacją
zaprzeczam kurczę się lęgnąc jak śliwka marszczę na wierzchu
zasycham przytulam do pestki i może przejdzie nade mną

Widok subiektywny (na wiosnę)

błoto w grudkach bryłkach i perełkach. w damskich torebkach
jak złoto świecą kluczyki landrynkowe szminki i wstążki.

spakowały dziś w te swoje torebki stada trznadli.
roświergolone sikory. aż się prosi żeby gniazdka założyć
kiedy w nosie kręci od krótkich spódniczek kucyków
a niejednego hydraulika uwiodłaby taka ilość kolanek.

i żeby jeszcze widzieć to błoto. ale one w to błoto muszą
obcasik chusteczkę zgubić. pokazać rąbek staniczka
strzelić po oczach ramiączkiem. w pysk wiosną

naszyjnik

nigdzie nie dojeżdżam stoję w miejscu. już jadę
przebieram nóżkami. już jadę. pierdoli mi się świat
za każdym drzewem krzakiem. ja tylko stoję
i puchnę z bekiem wielka pani ropucha. więcej

pożytku, niż chęci dotknięcia że toto oddycha.
mały skarabeuszu moje rzeczy stygną zamieniają się
w półprzeźroczystą masę. zamieniają się miejscami
stygną nie eksplodują. nawet jeśli chcesz wyjść teraz.

inkluzja jest tak oczywista bo jest odkąd istnieją
morza. odkąd istnieje żywica dopóki będą owady
składane oczko po oczku będzie się ciągle zamykać.
będzie się nosić na szyi język zwinięty jak linę.


Beata

Marna z niej święta. Nawet nie zaliczyła żadnego
z czterech błogosławieństw, choć znaki mówiły
pierwszorzędnie. Solidne podstawy do opętania
szeregami cyfr i symboli. Garściami gubi słowa.
Kocha piasek,

*
najmniejsze ziarno ma swój czas i porządek,
w każdym jest dom, bo jeśli dotykasz
nisko przy ziemi, cienie maleją.

Milczeć prosto. Czy to możliwe?

Trudniej skończyć z obsesją
rozplątywania. Potrafi to każda
wariatka, więc wierzyła, że można
przemycić się w sobie.

*
Brzegi kryształów są ostre- to kwarc, myśli
jak ostrygi noszą w sobie zarodki. Perły. Czas
użyć noża. Dlatego nie wchodzi do kapliczek,
ma ciało pełne blizn po cudzych wierszach.

Warstwa 5 (egzosfera) - Poza

Pod moim sufitem brak witamin. Podobno taka przypadłość
w groszki niebieskie. Czerwone wpycham, kiedy nikt nie widzi,
do doniczki z bambusową palisadą. Tam mieszkają

miniaturowe tygrysy i stado z mojej wioski. Jeśli zechcę,
skończę im świat, bo mogę to wszystko o czym nie wiesz.
Potrafię nawet jeszcze więcej. Umiem kopać, nie jeść sałaty
(gdy tylko uda się powstrzymać mdłości) i odwrócić ślimaka.

Podkorowe zależności sprawiają ból, plączą supły, zataczają kręgi,
a ty nadal nie rozumiesz dlaczego zaciskam uszy na wyjątkowo lepkie słowa,
dlaczego krzyczę, przenoszę. Wokoło uśmiechnięte pyski. Cienie na ścianie.
Głośne wahadła. Goni mnie biały królik, ma czyjeś zęby, ale to nie starość.

To poza. Łatwo jest lubić puchate. Po cichu lubię łuski. Męczę dlatego, że umiem
pominąć prąd, omotać nim krzesło, na którym nie siedzisz. Aż zajarzy,
że mam skórę dzikiego jabłka i wiem że to nadmiar zieleni powoduje szpinak.

Warstwa 4 - Cerebralizacja

Nowotwór. Żarliwa wiara w komplementarność. Istnienie
mazgajstwa białkowych struktur. Dopuszczam możliwość
helisy, wodorowych pomostów, liczby Pi. Niedobór
krzemu, który tworzy stabilne podstawy, wyzwala
miękką śmierć. Wiotkość skóry. Gorączkowe dreszcze,

świadomość rytuałów. Narzędzia manipulacji. Kij
w mrowisko pani Pangei, bogini podzielonych
na miliardy zarodków, które potrzebują roślin
na wino, grzechotki, na sporządzanie kołysek,

hamaków. Sieci. Kiedy się budzę widzę najpierw piasek,
potem wiatr usypuje mi twarz boga. Zwierzęta.
Zostawia drabinę, żebym nie musiała używać
mięśni, a mimo to się siłuję z drobinami światła.

Ciągi liczb zostawia z kolei uczynny szatan. Ten
mnie pilnuje. Mówi zerkaj, zerkaj do wewnątrz.
Tam wciąż płynie magiczny strumień elektromagnetyki.
I to już nie przelewki, bo kiedy mówię drzewo,

widzę drzewo, na nim owady. Pamięć tkankowa. Widzę
plamy. Migoczą w rytmie pływów encefalografii
jak płatki pod powierzchnią powiek. Hałasują,
a ja nie mogę się oderwać. Wyrwać. Przykuta naczyniami.
Pajęczynówką, płynem pamiętającym struny. Pamiętającym
pieśni. Za głośno żeby się wylać

Warstwa 3- Fosylizacja

Osocze. Szczątkowe popłuczyny po symetrii.
Zanurzony do połowy czarny ślimak. Wątroba.
Wegiel, czysta sadza. Tlenowe resztki w dnie
zdychających płuc. Gęstnieje atmosfera

skład chemiczny dnia coraz łatwiej usypia. Każe
falować korpuskularnie. To nie panika, ale pani kara.
Chłód czwartorzędu, kolejnej ery świata skał, wody
i galarety. Dziwacznej geoidy wirującej jak bączek

w dziecinnym niepokoju. Otaczam się płatami skóry
zapisanej warstwami, po których pełzną znaczki
w kredzie. Pierwotne piktogramy. Armie drobnoustrojów. Ameby

organizują się w społeczeństwa a ja tego nie widzę,
bo nie chcę patrzeć. Wolę do wewnątrz w śliskość,
przyjemne ciepło nabłonków trzeciorzędowych
z migawką. Oko zatrzymuje świat i go wywraca.
W oczodole. Powolny obrót. Nadal glina. Czas
Belemnitella mucronata. Piorunowej strzałki.

Warstwa 2- Apoptoza

Dwa, trzy. Rozprzestrzeniają się gwiazdy.
Ekssymbioza, endosymbioza, śmierć komórki
w wyniku nadmiernego konsumowania.
Podaję ręce śpiewając swoje tralala,
bo nierychliwa, ale pani entropia ciągnie
do coraz to większej klatki,

a agora to tylko taki duży plac. Rynek.
Nie wiem czy warto handlować.
Tralala, tralala. Coraz donośniej, głośniej,
żeby tylko nie słyszeć pękania raz za razem
supernowych baloników.

To tylko duże ciała. Powtarzam. Duże ciała.
Ale syczą -podpowiada usłużnie on (ośrodkowy pająk )
Podobno sieć jest niezbędna do życia,

mimo to uciekam. Coraz gęstsza, głośniejsza.
Wkrótce światło przestanie mnie opuszczać
i namacalnie przybliża się piosneczka
Iskiereczka mruga. Popielnik.

Warstwa 1- Kręgowy

jest wewnątrz igła z metalu istnieje żeby oddychać
nie zawiera nie komplikuje daje prosty kompas
topornie łatwy do stawiania na ziemi

stopy jeśli przyjrzeć się uważnie to mosiądz i stal
mniej błyszczą niż chęć przebywania za oknem ale są
mocniej zimne i dlatego przy nich

grzeję ręce odwracając się tyłem do szyb jest na zewnątrz chęć
wirowania w środku piaskowy rdzeń który pamięta od pierwszego
ja ostatniego wczoraj dwa kierunki obrotu

robi mi się niedobrze na samą myśl mogę zwrócić odwrócić
za to nie mogę to zawsze biegnie w przód i dookoła ale czuwa
igła jedyna rzecz której na mnie zależy

nad

to wyjątkowość sprawia że utrzymują się
zasady. jest wyrwa w powietrzu
i wydostajemy rzeczy stamtąd stąd


z jeszce nie teraz albo to już
przestrzeń nad wszystkim co było
nagle spada i czuję się jak


kawałek metalu przez który
przeszła iskra na opuszkach palców
wyładowania ognie świętego Elma


w głowie jasność chwilowa
pewność że się jest przypadkiem
jednym niespodziewanym z zasady

zwrot

wszystko co ostatnio rysuję jest przywiązane jakby się bało
odlecieć poza pustkę. pani wierzbo wędrówki bywają niepogodne
niepodobne. chwytam gałęzie i przybijam gwoździem

wszystkie sznurki do kształtów które poznałam których
znowu dotknę. na szczycie tkwi chłodna gwiazda
jedna z tych co dopiero powstają dookoła ciało
po drzewie jakby w moje wewnątrz właśnie wmierał
pręt który miał się zmienić a nie umiał złamać

[REM]

śnię o kotach dziewczynko.
mają krecie mordki. śnię o ich futerkach
-włosy włoski na których zawisa

chytry plan wszechświata. z każdym razem
kiedy przychodzi możliwość potencjalna
rozpieprzenia wszystkiego (wielkiego bum)

kolejny nosek pojawia się u wylotu
czarnej dziury -lekkością musi więc
przewyższać światło. masa jest ściągana

dlatego wolno śnię. o ogonkach
zjeżonych na czubku wąsach sztywniejszych
niż zasady. fizyka. a właśnie
z zasady




po

o tak należy się po zbywać
nie do mówień i po równań
z niewiadomą przed rostków
dojrzewających w słońcu i po dzieleń.
po winno być jasno usłyszane

jasno ale z dodatkiem tajemni
cyt to bardzo trudne kłaść
dłonie na kamień i nie biorąc
hodować. wszystko

jest zmieszane drogi Wincencie
jesteś tylko zwykłą morską świnką
w czarne łapki. masz nazwisko

ale nie jasne po chodzenie które
spacerkiem na leży
i na raz

piszczenie

układać. składać mozolić się. liczyć
ślęczeć ślepić śledzić każde poruszenie ręki
wpatrywać się. jeszcze raz liczyć.
rymować nie rymować wściekać na psa
na kota żonę. dziwić się. pieprzyć to wszystko

nie chcieć iść na obiad. nawrzeszczeć
przejęzyczyć się. ugryźć w język
iść na ten obiad. gryźć paznokcie gryźć
pierogi. pierdolić gryźć a nie robić

liczyć w pamięci. stykać porównywać
pić kompot a mieć ochotę wylać
ten cały rabarbar na łeb. odstawić krzesło

nie chcieć teraz wbijać gwoździa
albo go przybić. rozwiązać nie rozumieć
nie być rozumianym. nie mieć chwili
świętego spokoju. zwymyślać zwichnąć. a
właśnie na złość

maska

ryżowej Lady Panic

jest jej siedem każda ma swój własny żywot
każdej można by coś zarzucić jak ręce na szyję
i tego właśnie pragną ale ręce to sznur uprząż nawet
jeśli rozwijasz z cienkiego kłębka. posiada na własność

migdał przekrojony na dwoje zielony jak bursztyn
na którego dnie zawsze śnią gwiazdy
. zawsze.
taki orzech wysypuje się tylko ostatni ostatni gaśnie
i rozpala kiedy jeszcze nikt o tym nie wie że chce

że chciałby by chciała. przysyłać jej łzawe bukiety
naręcza listów ponapełniać wszystkie wazony
i spełnić
flaszki i żeby mogła też nigdy nie posiadać
złego profilu na fotografii. żeby nareszcie

pękła żeby się rozprysła podzieliła na tych
co się najedzą do końca i takich co do syta
głodni będą stali. żeby wreszcie zamknęła oczy
gdy nie można znieść ani pozwolić królować.

łuk

musisz mnie dotknąć zdjąć warstwa po warstwie
wyginasz ten łuk we wszystkie strony tylko
że to nie elektryczność a raczej jesionowe drzewo
giętko tak się składa że nauczyłam się czytać
między symbolami więc mam ochotę rozdzielić

znaczenia od płynącej pod spodem treści pod ubraniem
tymi wszystkimi zwojami koronek kartek zakładam
bo od tego są zakładki że od tego miejsca zaczniesz

mnie czytać zanim się kiedyś zawali ów symbol
za którym można jeszcze schować dać omamić
złudzić złuszczyć łuska po łusce to już koniec
wystrzałowych sformułowań formuł musi być prosto

jasno trafnie to musi być strzała i musi mieć ostrze
ostrze musi dotknąć

listy na liściach (przewodnik)

popatrz kradnę twoje słowa. kręcę
z nich sznur i ucieknę. kiedyś

patrzyło się prościej teraz trzeba mówić
pisać kłaść na kozetkę. obecność
analityka- powie ci prawdę
ile masz lat i jaka tkwi w tobie maniera. blok

są zamki pełne dziurek po kluczach
i wież ale to nie tu (nie tutaj) nie patrz
na mnie jestem tylko powidokiem
przywiązanym do ram. moje
okna nie wychodzą na przestrzeń

mogę czytać nawet wspak - to nic
nie zmieni. ja naprawdę potrzebuję
zaklęć. zakląć zakręcić
kran z dotykaniem. odciąć
dopływ powietrza- może wtedy nastąpi
przeskok. iskra elektryczna otworzy
drogę. popłynie

prąd stały prąd zmienny -różnice
potencjałów warunkowane istnieniem
biegunów. ciągi przyczyn i skutków
wszystko się zwija w sznury
izolowane

rozdzielenie dna drugiego

oni wszyscy umrą szepnął i uciekł
się do ostatniego dotknięcia jakie mu zostało.

oczy często wracają w jeden punkt kontra
całej logice sprzecznej z rozsądkiem ale

po to jest czytanie dla niego działają sensory i nie chcę
teraz myśleć o śmierci jest krzemowa pamięć
nawet jeśli zabraknie obrazów będzie zawsze

żyło pod spodem będzie jak cegły kawałki
skał kruszywo zdolne wypełnić każde załamanie
w murze nie pozwoli pęknąć. w niego

się wbija korzenie i czeka aż będzie próbował
odwrócić kierunki. wtedy potrafię pozwolę
umiem się uchylać i kłaść we wskazane
ja umrę oni zostaną jak ślady w torfie.




(12.08.06)

Zupełnie proste rozwiązania

Mój kot to litera Bet-
drukowana gdy siada na wannie.
Zawsze mnie ciekawi,
co dano mu z mądrości Kabały.

Wpatrzy się w jakąś godzinę.
Dokąd podąża ta woda?
W wannie woda nie płynie,
mówię rozbawiona pytaniem.

A on mrużąc oczy
zupełnie nie po hebrajsku,
odpowiada. Głuptasie,
myślisz czasem o rurach?

taki to nektar

utopiłeś mnie w swoich pomysłach
proponując polanie wodą
w celu zlikwidowania ładunków strachu

czy dobrze że jesteś
zawsze dwuznacznie
choćby plazmą do mojej śmierci
albo twojego zawsze

pytasz kim jestem ja
piórem chcę pozostać odpowiadam
bo sama nie chcę nudzić się na głowie

razem odgniatamy poduszki w szafie
z góry dołu nie wolno
wołać pomocy

milczę jak stary pies zatrzaskując imię
pomiędzy drzwiami lodówki
którą się karmiliśmy jak miłością
podobno rzymską opacznie rozumianą

agresja odbija wszystkim
jakkolwiek nie byliby starzy
kupując na własność cudze tajemnice
stajemy się panami powtarzania słów
przez czyjeś zęby i szelest papierów

teraz zostanę niechętna odejdę pewnie na chwilę
nie z braku czasu ale dlatego że
moje pocałunki w zeszycie się marszczą

świty do zapłacenia

te poranki brakujące ciebie
jazgotliwym słońcem boleśnie
cierpkim jak wołowa krew w głębi
ściśniętego gardła

kolejny kubek nonszalacji rano
moje antidotum
na skoszoną trawę polne maki
gniazda jaskółek

chwytam się nowych ram okna
wariacko stąd wypatrzeć
która to już u ciebie wenus
odbita w horyzoncie

śniłam dzisiaj jaskrawo
księżycem twarzą jak srebrnik
modliłam łaskawą nieprawdę
że na chwilę przyświeci mars

szachy

moja i twoja noc
w nowiu
ja
zasłoną cień
zapadnią obosieczną
ty
pełnią
gdy gra
bajeczny chór koników

Skąd się biorą cynowe wiadra III

(wiersz dla Jacka Muchy)



Podstawiając pałąkowate przeszkody
uciekało przede mną wiadro
w czysty surrealizm

Zaczepiona za ramkę twojej wieży Babel
dyndałam niemożliwie, kalecząc
jednocześnie sto trzydzieści pięć języków.

Co ma wisieć- wisi, wesoło się roześmiałeś,
nie wymyślisz tu panna prochu.
bo wisząc na językach można stracić magię.

Z twojego powodu umiem teraz zamieniać w cynę
każde słowo i złoto.
Ciekawe co na to pismo? Na najnowsze przemiany?
-W kwestii oślich uszu, ono zawsze spada na cztery łapy.

przenośne porzucenie

już mnie nie chcesz dosięgać
szpetnie milczysz że gorycz
że oczy niebieskie
i że metaforycznie już mnie przeżułeś

skórka brzoskwini ciągle drętwieje
pod wędrującym palcem
wskazuje mi winy
owoców które właściwie jeszcze plamią ci policzki

bezbłędnie rozpoznajesz kryształy soli
umiesz wybrać popiół z grochu
tylko jednym oddechem
ale zaznaczasz że nadal usiłujesz być tu adamem

pole miki

przed złotonośnym polem
trudno dziś spotkać głupców
chętnie zebrałabym czterech lub siedmiu
zobacz córeczko
tak się nie je, tak się nie szczeka
tak się nie chadza do komunii
świętej

podnosząc pojedynczy kryształek miki
każdy tu mądry gdzie moi głupcy
pytam mamo od kogo będę się uczyć
jak się podrywa do lotu
jak szyje kaczkom buty z firanek
szydełkiem

odkrycie miki jest najwyższą próbą
popatrz córeczko nawet się nie starałaś
tak ładnie śpiewasz
w duecie niech pan tam wyżej nie głuszy
dzwonków na czapkach

o(s)kruchy spod stołu

gryzę suchary własnej głupoty
już prawie nauczyłam się latać
a teraz siedzę pod stołem
idiotka - latałam już prawie jak wiatr
wystarczyło tylko unosić równo skrzydła
ale głowę mieć pochyloną
więc w końcu wyrżnęłam łbem w gwiazdy
pycha nauczyła mnie pokory

Nie mam co na siebie włożyć

Nikt mi nie zajrzał do szafy
W żadnym wypadku,
nie zajrzał tam nikt.
To dlaczego, skąd ja nie mam sukienek?
Na pogodę, na życie, na nic?

Jak się teraz mam nie ubierać,
nie znaleźć w lustrze się mam?
Kiedy ktoś mi z niej nie wyszperał,
nie wyrzucił, ktoś zrobił nie-włam?

Siedzę gębą jak sowa nadęta,
łzy kraciaste mi kapią jak groch.
I nie-chętnie zatłukłabym szafę
gwoździkami, przynajmniej na rok

najkrótszy dzień w nocy

dwoma pieprzonymi dniami
nakazałeś mi początek i stop
nikt tak szybko jeszcze nie określił granic

no chodź
spłoszymy wszystkie wieszaki
trząśniemy teatrem za kołnierz
ja oplotę
boa z piór udami

tak kusi mnie ten wąż
w przebierankach chowasz
twarz za weneckimi lustrami

dla ciebie
ta jedyna rozebrała się noc

Moje cztery żywioły (Ogień)

Nakłamała mi pozłota na stole,
że rozmawiam tylko z emalią na garnkach.
Gdy z feniksem siedzieliśmy na świecy,
nogami machając do rytmu,
świeciliśmy na przemian na żółto
(ale czasem tez na niebiesko)

Feniks mówi – posłuchaj Joaśka.
Od machania nogami to tylko
można jajo znieść, a nie ogień rozpalić,
więc gdy wszedłeś nagle zdziwiony,
przestraszyłeś nas jeszcze nieletnich,
ale jeszcze też nie gorących.

Wrzasnął feniks jak kura, ja za nim
twarz rozdarłam czerwono i biało.
Więc ten ogień to bardziej z przestrachu,
niż z jakiegoś szczególnego powodu.
No i trzeba było jakoś te skrzydła
Feniksowe ostudzić i serce

To dlatego się potem rozpadłam
na kawałki gorącej czerwieni.
Rozszalałam i dom podpaliłam za szafą
Gdy mnie w końcu żar wypluł z komina
-zapomniałam i w popiół opadłam.
Lecz pamiętaj w jaju ciągle jest feniks.




Myśli bez związku

Rozkład związków-obowiązków koleżeńskich
nie pozwala być dumnym
z układu ani logicznego, ani płatnego od łebka.

Upierając się przy mięśniu pośladkowym większym,
przestaję chodzić,
bo łatwiej upilnować siebie na siedząco.

Nos raczej wskazane jest schować za uszy,
nie próbując na siłę
przytrzaskiwać go każdą, lekko podrdzewiałą klapką w sercu.

Mogę zawyć, jednak głos już i tak dosyć rzadki,
Jeszcze się rozprowadza
w rozgardiaszu pragnień cudzych, niemocy

Nie moich, nie mocy,
w ogólnym kurzu spod łóżek i telefonów.

Moje cztery żywioły (Woda)

By utrzymać poziom faluję granatowo,
wodorostami zadręczam głębiny.
Mijam przed progi za stawiane brutalnie
jak leniwa fala zmuszana do ruchu.
Lecę wtedy pionowo, zgodnie z rozporządzeniem Newtona,
w dół na szyję, na łeb
-to podobno podnosi jakość ucieczki i walki.

Po szyję tkwiąc w Archimedesie,
tracę tyle, ile zdołam wyprzeć z siebie.
Wkręcam we włosy ślimaki
-dobrze się od nich nauczyć przywierać do dna
na krótki lub dłuższy czas przed odbiciem
(również lustra od słońca)

Nie znoszę tłuczenia kijanką przez praczki.
Zarzuty utopień są chęcią cwaniaków
gotowych złorzeczyć gdy przyjdą utonąć
nie zawsze niechętnie, a nurt ich otoczy dość nagle
Kto z własnej woli wszedł w wir...
nie zatrzymuję nikogo.
Nie tylko ja jestem spragniona

Moje cztery żywioły (ziemia)

pod nogami grunt
napycham kamykami
usta policzki jak chomik
napełniam szczególnie
pasują mi pasiaste językiem
mieszam grudki gliny
ziemi co moja od tamtej doliny aż do tej gruszy

nigdy nie wstaję wyżej niż na wysokość człowieka
nie opuszczam też bruzdy nigdy
na zewnątrz za zimno
kwitnę wypluwam dżdżownice
humus w sercu
wracam zawsze
zielona

modlitwa z podłogi

święty proszku od bólu głowy
klnę krzywą linią
cholerne ramy
szoruję pysk zrozpaczonym mydłem
jadę na szmacie po światach podłogi
zdzierając z siebie pawia niemocy

marionetki

jaskier ostry
naniż na żyłkę
załóż na szyjkę

supełki dwa
ty i ja
splątana nitka szarpie za ręce
czego chcesz więcej?

lustra(c)ja

pamiętaj że każdy kto się ode mnie odbija
robi to krzywo
taka jest cena
za moje załamania

warto żeby w miarę świadomie trafiać
na rysy gdy siecią otoczy cię pułapka
pęknięcia dwa odłamki

po tamtej stronie
bardziej przypominają Dżabersmoka niż Alę
ta podobno ma kota
ale nie tylko macochy zerkają w zwierciadła

Kocie sprawy

mieszkam w budzie z psem
grzejemy o siebie łapki gdy zimno
są dni
kiedy jego zdolność machania ogonem
przyprawia mnie o przewrotkę na plecy
a czasem uważnie patrzę mu w oczy
gryzie

Herod-baba

Cholera przestańcie, nie jestem choinką
nie próbujcie kołysać moimi gwiazdami,
dotykać cudów z piernika, stukać w bombki.

Pod płaszczykiem studiowania ewangelii,
nie zbliżajcie się do mnie nabożnie
z myslą o tym, by tylko pogrzebać w prezentach.

Tu nie Betlejem, trzej tak zwani Królowie

enigmasowany poematias

po pierdolone po fikomykałki
pieprzone klucze do odczytywania tekstu
płaczę wrzeszczę za
kłócam

ze sobą rytm i rym
mieszam
nóżką bez sensu co ma wstać
do cholery i komu kiedy

przyniosą mi moją urnę
na zwęglone resztki świeżo upieczonych
gruszek
za sypanych w po
piele kiedy już chwaści się
nawet popielica

nie czart

trzaskam garścią liczmanków
zeżrę albo przeżyję
nabijam na patyczki
używam ostrzałki
wiatr z wia
dra kuli głowę po raz
toczy za razem

Ene due

Ene due
like fake.
Torba borba,
usma smake.
eus deus kosmateus
i morele baks

***
Jedno i drugie
lubione, pieprzone.
Jedno stare i jare
drugie zniesmaczone.
W zetknięciu, akcie boskim -pech
-kosmate owoce i grzech.

Dziewięćsił

na dziewięć moich kocich-niekocich żywotów
stawiała mi babka taroka
w każdym spadniesz
podobno czarownice noszą kapelusze
smyczki do skrzypiec żeby wyciąć los w dowolną nutę czasami także noże do obierania ziemniaków
w sedno

pojedyncze żywoty zioną marudzeniem
kręcą się bez potrzeby łapią sens niestrategicznie prosto
antylogika odwraca się plecami
na marnych aktorów utlenowionego powietrza
to ja nie chcę –krzyczę

oddychać czerpać więcej azotu
nie musieć żyć atmosferycznymi składnikami
korzeniami wrastać w bakterie
ośmielać popołudniowe motylki koniczyny
niech raz będą domem
i gościem żeby były tego domu
intensywnie nie chcę rozumieć

na dziewięć takich żywotów
dostałam od ciebie pisany liść
zwyczajnie niedramatyczny
z doczepionym do niego jakimś zielskiem
da ci siłę
na znoszenie tego tlenu gęstej grawitacji
oddychaj powiedziałeś oddychaj
przełknij

dzi czka

poszła baba w pole po wiersz
a zniosła jajo

ty nie znosisz wierszy za głośno
wrzeszczysz
każesz wciąż ubierać
w słowa paralotne

zbierać do kupy moje
zwichrowane myśli

a ja nie tęsknię
w sukienki grzeczne
jakoś nierajsko

najlepiej umiem pozostawać
naga
na drzewie z którego spadam
zaraz po twym odejściu

jak grom z nieba
jak złego wiadomość

smak dzikich jabłek
długo jeszcze boli
po przełknięciu


ciekawskim

paskudna ze mnie baba
brzydka garbata
garbię się pod stołem
przy gościach
na chrzcinach u sąsiada

starzeję się jak jabłko
kwaśne bo lubię w piwnicy
po cichu między gąsiory
szklane się zakradać

smutna ze mnie baba
bez włosów jak kłopotów na łbie
bura ze mnie
trzeszczące zagryzam palce

a kiedy chcą się dowiedzieć
czy już jestem na tyle słaba
pyzatymi plecami
odwracam się prosto w noc

Alice

to ciągle jest
po drugiej stronie lustra
dziecinnie płynna tafla
nagle zaszkliła

myśli
nie gęstnieją w słowa
a odbija się zawsze
jak omega
od oczu

A lis ?
on nie przyjdzie
zapomniał którędy do ciebie droga


.


(kiedyś)

ścieżka

w skraju ogrodu gdzie moja sukienka
czepiała krzaki porzeczek złośliwie
jest bystrooka ścieżka wariatka
którą mi kiedyś wiatr tutaj przywiał

na tej wstążeczce skrytej przed losem
rósł mnich słonecznik samotnej tarczy
zwracając oczy do wewnątrz słońca
pędził godziny niczym baranki

nie trzeba nam było buddyjskich dzwonków
gdy godzinami wpatrzeni w siebie
obracaliśmy się dookoła
za własnym słońcem goniąc wzajemnie

starczyły porzeczki mi za korale
na skórze złotej krwi małe krople
tamtego lata na ścieżce mięty
zapachem ogród się cały oblekł

z nadmiaru światła owoców kwaśni
węglanych pestek ze słodkim światem
pijani sobą duszni południem
zapomnieliśmy się wśród rabatek

czas oświecenia nadszedł nie czekany
kiedy z gałązek spadała porzeczka
może i mnichów dotknąć szaleństwo
przekwitł słonecznik została ścieżka

Psilocibes

wyjątkowo blady ten zachód bez ciebie
rozczłonkowana rzeczywistość rzęs
przymrużam cienie dzielą mnie na kwadraty
przeszyte grubo promieniami elektromagnetyki

walczę ze złudzeniem
istnienia pełnego patchworku
powodowanym zbyt dużą liczbą kapeluszy

akceleracja

donoszę twarz do ostatka i zaraz zamknę
niezwykłe widowisko
zrobione z mojego dziwactwa
natury chemii i słońca
kwantowego dziś wyjątkowo

Pocieszanka

nie umiem sprawić żeby ktoś był dobry,
ani tym bardziej, aby był szczęśliwy,
ale to umiem – żeby drzewa rosły
w ogrodzie, z ziemi leniwej.

nie najmądrzejsze wiersze mi wychodzą,
słodkim natchnieniem nikomu nie jestem,
czasem złamany umiem widzieć ogon,
po cieszyć gestem.

lubię też jabłka zjadać, wiem jak przyciąć róże.
od chmur znam kiedy pranie trzeba zbierać.
nocą nie sypiam, nie drżę podczas burzy.
z pszczołami śpiewać

nigdy nie będę, ani muz siostrą,
nie dla mnie progi drogi do celu,
potrafię może świat uprawiać prosto,
lecz po swojemu.

wiejski obrazek zimowej Warmii


Wokół mnie białość,
ospałość,
bezdroża lute
szronem okute,
przedoskonałość.

Sople na chatach,
ryba pękata
w przeręblu brzuchem,
w zadupiu głuchem,
zimowych szatach

Wokół mnie miłość,
zazyłość
do czarnej ziemi
śpiącej pod niemi,
zwykła codzienność,

czarne gawrony,
zębate brony,
zimowa senność.

końce


tak niemal w każdej książce kończy się lato
suchymi łodygami fasoli
imieniem jasiek
skurzonymi motylami
pijącymi piwo pod płotem
zbyt opasłym by latać

brzuchate jabłonie zatopione
w miąższu aż się trzęsą
żeby oddać ziemi
owoce ślubnego bukietu

z liści kapie chlorofil
zlizuję go razem z gąsienicą Alicji
ta jedna pali ciągle fajki nie mając ochoty
na przeobrażenia

gapimy się ona i ja
wzajemnie w stadia larwalne
pogryzając grzyb czekamy
na poruszenie
kamyków w stawach
na to
aż bociany zrobią się naprawdę głodne

.


jawnokuszenie

Chciałbyś mnie widzieć Marią
-jestem Magdaleną.
Poczciwe bywa imię myśli niepoczciwej.
Panna-jawnozłośnica,
rozkapryszone piekło,
każdą myślą, biodrami, ustami w grzeszliwe.

Między chciałeś anioły,
cóż z tego kochany?
Z białej się sukieneczki nie pija rozkoszy,
gorzkiej zieleni soku
maków rozespanych.
Byś mi kroku dotrwał, skrzydła ci przynoszę.

Tak się po mojej skórze
błądzisz rozpłoniony,
drżysz czy swoim warkoczem sideł nie zastawiam.
W leniwy błękit oczu
mocnoś uwięziony,
więc czy mnie niebem czyli ja cię piekłem zbawiam?


.

źdźbła zapamiętania

W ziemi rozkołysanej moich dłoni siłą,
szukałam tego ziarna, co jesiennie
porą dymistą w bruzdach pogubiłam.

I chociaż mi się oczu blaskiem nie rozprysło,
złoto pamięci wschodzące na niwę,
to nadal pieśni nutą grało czystą.

Pozłoty ułudzonej ziarna nie zatęskniam.
Ważne mi pędy co przez dłonie wiercą
myśl, choć zakrytą, przecież serce pęka.

I tak Cię widzę nazajutrznie w kłosach,
choć na mnie oczu swych nie przypominasz,
choć między moje dłonie jesteś jeszcze nijak,
lecz już w mych nieuchronnie zaplątany włosach

***

[poranek]

kiedy w nurcie spotykam konieczność
wędrowania- poddaję się

stajesz naprzeciw
zawodzi mnie kierunek

[w południe]

słońce jest wysoko
a jednak
nas nie ogarnia

[wieczór]

płomyki pełzną po twoich palcach
te wszystkie drobne gałązki
dają tyle światła
ono jest

[nocą]

układam się w zagłębieniu
skały. istnieją
cienie i groźne jaskinie
smugi pirytu i pasiaste agaty

w głębi kropla drąży

sprzed

Już nie zapomnisz mnie gdy moją piosenkę spamiętasz

śni zaklęta w melodii siła a jednak
i żar i moc zostały na wczorajszej trawie
tam gdzie nas nie było bo po co

tańczyć przy durnych melodiach szukać
odniesień ciepłego oddechu na ramieniu
obcym. to się nie zdarzyło nadal

nie zdarza. chodź kupimy sobie hamburgera
albo kebaba nawet jeśli niegramatycznie
odmienimy przez przypadki przyjaciel - teraz

chodźmy. nikt nas nie prosił o pamięć
nawet sami nie

codziennie

robić rzeczy zwykłe możliwie najprościej
- martwe gałązki świerku rozpalą ognisko

nawet jeśli mokre. małże wyciągnięte na brzeg
umrą rozglądać się więc w czym tkwi śmierć
a w którym małym dzbanku żywa woda

i nie pospieszać. zielone gałęzie tylko przez chwilę

zatrzymują deszcz więc należy dać się
opłukać nago a ubranie w kulkę do dziupli
schować. powierzchnie
osadzają się w głębi
możliwości

w drewnie lipane

kogutki anieły
ribni król przykazany
żeby nie strasził dziecków
kiej nad wodo so

zrzynki strużynami pod stół
a na powierzchni głębokie
rzazy odbijają się w obliczach
fałdy sukman maryjkowe

buciki bo gdzie by bez bucisków
najświnstso panienke
cały ten kram świat

skraj stołu niepewny metal
ręka co się nie boi niczego

powiastka o honorze

jest coś niepojętego w tym jak Francisco Real
pokonał Rosenda. ukradł mu tym samym
ciosem wszystko co wadziło

szacunek i piękną Lujanerę - ona jedna próbowała
bronić mu honoru. zadziwiające
jak prosto i celnie poszybował nóż
za okno tam gdzie rzeka toczy się cicho

w korycie. tej nocy zamieszkał Rosendo
pośród ciemnych ulic szmeru tłumu
który dalej tańczył w rytm milongi.

jest coś wyjątkowego w tym jak wrócił
Francisco tej nocy z Lujanerą
ziejąc nazbyt śmiertelną raną
ot opowiastka

poruszenie

odkąd odkryłam że nie mogę przestać
być delikatna
nie staram się przestawać

staram się nie przestawać
od kiedy odkryłam

jest coś pomiędzy ziarnami piasku
w piłce wypełnionej sprężonym powietrzem
kaskadach

za oknem odlatują jaskółki
to już jest świat na jednej piłce wypełnionej powietrzem
(odwrotnie)

kaskady gestów spadają codziennie
budując i niszcząc koryta wydmy
tam gdzie jest pustynia
nie ustają

sięganie rodzaju

na końcu pojawiło się milczenie złączyło
porozdzielane nareszcie spowodowało
błogosławiony bałagan
chaos efekt cieplarniany

zatopiło miasta

miejsca kawałki z nazwami rozszczepiło
atom później pozwoliło sobie
na syntezę

(jeszcze jedna możliwość to cząstki światła )

i chcę być pod nim nieuporządkowana
rozdarta zrzucając łańcuchy białka

choćby było niedobre

zakład

klient nasz k... oan
powiedziałaś do panny Bayez
i przełączyłaś stereo

stał pod płotem twojego telefonu
i raz po raz dorzucał żetony

szafa gra każda doniczka na parapecie
to jeden rok dłużej ale czy musi pan
przerywać moje rytuały?

przez słuchawkę nie odmieniam przypadków
nie leczę też z długoletniego pomylenia
interesuje mnie co jest

po tamtej stronie



.

la ostatnia


(miejsce na ostatnią La)

nieprzytomnie

marzę z panem
wsiąść do tej trojki Sergiuszu
nie dać się wstrzymać polom
śnieżnej wyobraźni

przez sioła się jak wiatr
zawieruszyć tam
gdzie klon dotyka duszy
wyraźniej

najlepiej dla ciebie

niełatwo
ważko jednym słowem
dębowe ocieniającym
skrzydła

nietrudno
cię dotknąć kiedyś
spróbuję udać
powietrze

na pewno nie prosto
cię

nad miar po ciągań

ach nie zbyt ku rwa
niu do sie bie dna
z dna same go
p chasz
ręce bo po co
dla czego i do
na co mija mnie
czas
nie miej sce na
nic tyl ko-spać
o bok do ty
kiem ścian z cia sta cji
mo jego by cia łem wspólnego
po ciągom

motowidło

kiedy czarci nadali świat
w twoich oczach
powinnam była użyć
święconej wody
uciec z wrzaskiem
a już na pewno nie patrzeć

a jednak
ciągle przez palce
zerkałam w zawrotne pięciorogi
zaczynu

ręce mam związane
mówiłeś
tylko potrzymaj przędzę
ja zwinę się w kłębek u twoich stóp

a tu świat zwinąłeś po czym teraz
będę stąpać złodzieju

marzenie

drewniany kot z płaską twarzą płacze
spada mu na ziemię jak o ścianę grochem
głuche stado wiórków

jak motki z motyli owinięte dokoła gąsienic
zwija się i on - strugany coraz cieniej
wariat

a ciche klap klap lipowego młotka
spływa miodem po sercu pana Grzesia
stolarza

letni deszcz

umorusane stopy
jak buzia dziecka
wpadły plackiem w błoto
pierwsze tego lata

paluszki na palcach
w górę wzdłuż torów
pędzącego pocałunku
na zielono

oddychają usta
roślin a moje otwarte
szeroko łapią smak
lipowego szczęścia

nasiąkam dziś
jak żaba na jutrzejszy
kurz schowany pod liśćmi
wyjrzy gdy tylko przestaniesz
więc głośno cmokaj

księżycowo


mgły co zlizują
cię jednym językiem
brak słowa wspólnego
z tym co pod stoi

z tobą jak włosy
czesze pasma

kruchość w zastawie

po tłuczone wszystkie zabawki
u trącone nieostrożnym gestem
w słowie ulubiony (ukochany)

tak się wszystko rozbija
o kruch kość
porcelanowe pasterskie serce
żołnierzykom ołowianym

może za cynę
wpatrywaną w ogień
no bo jak mój spodeczku
postawić mam kamienny dzbanek

kiedy chcesz z filiżanką
na uszko
kiedy tobie trzeba chwili granul

kartka z podróży

oślepiając upałem trwa kolejne miasto
zadeptanymi na śmierć ulicami
tam twoja twarz wyraźniej się odbija

następne okiennice których już nie zamknę
bezzębne uśmiechy bram

z dachów zerkają oczy domów jeszcze żywe
zbyt wysoko by tęsknota mogła je zatrzasnąć
rozpalony do białości poczuciem winy czas
wbija zęby w kamienie jak kula armatnia

brnę więc i ja na oślep przenikając ściany
wpasowana w dukty ulic brnę na przestrzał
uspokajam swoje wystraszone ja
czytając białym murom twoje wiersze poeto

o ludzie!

jezi baba co zna się na ziołach z kotem
chuda na moździerzu za dzikimi gęsiami

ponad chmury. płanetnik tęskne oczy zwraca
ku niebu jakby stamtąd miało przyjść

a przecież to tylko wietrzyca zanosi się skargą
że siekierką rzuca góral spluwając za siebie

i bierze leśne licho za łamię nie baczy trzęsie
jak gałęzią aż chowa głowę w barć dobrochoczy.

i tylko wiły mu wiły i to nie raz- obejrzyj się
wokół rosną nawie

Bez ty tu

"...jak potok zbudzony,
Sama się sobie wyślizguję z rąk,
bez nadziei, bym zmogła...”

Tak jest Panie Rilke,
burzliwe życiorysy są niczym, w porównaniu
z szorstkością codzienności.
Stanęłam życiem w poprzek ruchom górotwórczym,
tektonika pozostawiła na mnie swoje tysiące szczelin.

Odbiegać od skał jest zimno.
Pożegnania ze źródłem zawsze znaczą
dno coraz drobniejszym mułem i naręczami topielców.
I nie wiem, ile moich, ile cudzych cząstek wody.

Pan, Panie Rilke, doskonale leży,
gdziekolwiek już teraz- pochłonęła Pana
wszechwładna geologia.
Ja wciąż na nią czekam, lecz potoki
jakoś we mnie nie potrafią zasypiać.






*
* Fragment wiersza „Zakochana” R.M.Rilke (tłum. J.Jankowski)
.

kątem plujemy

siedzimy sobie razem z przyjacielem
w takiej zabawnej dziurze
pamiętasz jakeśmy wpadli?

w dodatku zimowym do niusa
jakiś anioł śmierdzi nad nami
(musi tam wisieć chyba od tygodni)

zostało nam czekanie
bo czekanik to chyba na górze
został cholera

aniele stróżu ty gnojku zasmarkany
nawrócić z drogi dziś mnie może
tylko święty Bernard

o ile osobiście dotknie nosem

myśli spacerując po ścianach

nie mogę spać pilnie jak mnie nauczono
bo zaraz zaczynam być księżniczką
idiotką z duszą czekoladki i zepsutym zamkiem
przy sukience w groszki

tabletki trujące gardło trochę pomagają
przynajmniej umiem dokończyć rozmowę
z telewizornym pajacem który przysiada na piętach
łóżka następując zaraz po dobranoc

nie wolno mi też wstawać bo za oknem cienie
każą mi zaraz się spowiadać przez parapet
a już nie raz ściągał mnie dwór
żebym wyszła wreszcie
za drozdobrodego króla

to wiosna krzyczysz
zawróż wreszcie fusom
toczę się pod szafę
by mogło wzejść słońce

zza krzesła
spomiędzy płyt

kiełkują zielone marzenia
pękając chodnik na dwie połowy
moją własną nocną
dzienna należy do księżyca

zawsze noc
ja śnię porankami ze stołu
zmiatam nieprzeczytane ogony
jaskółek
nieuśmiechom przy drzwiach
patrzę prosto w ciebie

marzenia przebijają
nasze listy o sobie zegary
umierają ze śmiechu
nad czasem
który tak jest straceńcem

z własnego wyboru
mojego twojego niedowiarstwa
krzyczysz wiosna
z okazji zgrabnie rozgniatając źdźbła