bramka


czerwcowe Żegoty. 2010

czułość

rodzą się we mnie same najszczęśliwsze
wiersze – tłusty wał chmur na chłodnym niebie
zwiastuje zmienną choć żyzną pogodę
pogodę groźną i gniewną z późnym słońcem

rodzi się we mnie dzika nadwrażliwość
na światło czuję że jest i w moim lichym czasie
będzie istniało choćby za chmurami

rodzi się we mnie cień spod tego światła
spod tego świata zawieszonego w próżni
na tajemniczych linach grawitacji
cień się przesuwa gdy wolno płyną chmury

jestem pod sobą jak pod parasolem
ujęta w ramy cienia i półcienie światła
mierzona kontekstem rozpinana w kontekst

pisanie

bo nie rzecz w tym
by się zwierzać wierszem
lecz by się zwierzyć
wierszom

śpiesz się poeto
szybciej odchodzą niż lato
niż wiosna jesień wiuga zimowa
śpiesz się

kochać i cierpieć pisemnie
na piśmie trwonić
krew tusz i kropki

zmazywać palcem
jak grzech śmiertelne błędy pisowni
zmazywać łokciem winy rozlane
dnia poprzedniego na papier

gonić je gonić
od siebie
za nimi
gonić z podwórka
pożądać jak żony
swego bliźniego

w konfesjonale interpunkcyjnym
szeptać po nocach
w szczelinie z dłoni przemycać sprytnie
podmiot liryczny

wielkie łapy dziewcząt


Potryty 23.06.10

Święta Warmia






Potryty 23.06.10

fantasmagoria

gdyby pojawił mi się na plecach
tajemny znak niechby nawet święty
zostałby zmarnowany

pewnie gasłby powoli bladł
i oboje milczelibyśmy wzajemnie
nie wiedząc nic o sobie



zbudowaliśmy osadę z patyków i dymu
zanim jeszcze polizały ją pierwsze języki ognia
już zamieszkiwały tam fantastyczne stwory

to są takie bajki dla dorosłych i dzieci
brama do nich niczym nie jest strzeżona

tancerka




akryl.2010. nieukończony

tancerka


2010

pod niebem

upał jest bezlitosny
słońce zstąpiło na ziemię
i dopiero teraz czujemy jak naprawdę
smakuje jego błogosławieństwo

kamienie są gorące
a ciało wydaje się rozpuszczać
i topnieje w oczach
patrzących z pobłażaniem
skał wulkanicznych które nadal pamiętają
pierwotne ciepło ze środka
samego centrum
wszechświata



błogosławieństwo trwania jest bezlitosne
zstępuje na ziemię
i dopiero teraz czujemy
jak naprawdę smakuje

wiedzą to kamienie
gorące skały które zdają się
rozpuszczać pod naszymi ciałami
które topnieją w oczach
pobłażliwych wulkanów
pamiętających chłód wszechświata
lodowatą gęstość
środka

leżąc


framaster i suchy paster. 2010
naprędka przy tivi

łagodność o świtaniu




Żegoty 9.06.10 godz 3.40

pochmurny poranek



Żegoty. 8.06.10

piwonie


akryl. 2010
(poszły do innej mamy)

na rybika

zasię pod jedną wanną siedzimy rybiku
z jakiejś wyższej przyczyny pozbawieni cukru
ty ogonkiem bezradnie merdasz towarzyszu
mnie w tym niejasnym miejscu trzyma własny upór

krajobraz po obrazie [płócienne zaasłony -tryptyk]

(Marcowi)

w ciszy lampa pod brodę podparta
kręgiem światła ojczyznę zakreśla
gdzie wahadło pijane zegara
buja wzrokiem od stołu do krzesła

czas wstrzymuje w pokoju jak oddech
by nie wzruszyć bezmyślnie zasłony
dłoń tak miękko schowana pod głowę
nie naruszy granicy tej głowy

ciało jeszcze jak kamień pamięta
zgięcie łokcia i dłonie na stole
w ścianę głowy wtulona wylękła
myśl ucieka się w głuche posłowie

spada wieczór spłowiałą plandeką
tłumi dźwięki i chłodno ocienia
szczupłych ramion kruchość i wierność
sen żelazny w kołysce zwątpienia

baśń znaleziona w świetle księżyca

Nin-Ho, dziewczynko spod wielkiego żółtego miasta
ukrytego w meandrach trawy w cieniu góry węża
gdyby nie te dwa wiadra, zostawione na drodze
nikt by się nie dowiedział o historii z przedmieścia

jedno z wiader trącone czyjąś stopą właśnie się zamienia
w maleńki strumyk a ten biegnie omijając pagórki coraz głośniej
zrywa poszumy z wód okolicznych wyciąga ze studni
wodę wybiera rzekom z koryt i ucieka coraz gniewniej
od góry tocząc gniewną opowieść

drugie wiadro zapuszcza korzenie i już nikt nim poruszyć nie może
pałąk łamie w uległe gałęzie w korze kryją się ślady po palcach
most nosidła jeszcze wiąże dwa wiadra lecz pod obcą ugina się nogą

stary mędrzec co zmienił się w wierzbę płacze z tobą

majaki

tego maja jak nigdy nie było
rzecz gdy mija już nie wraca w biegu
maj jak wyspa nawet nie istniał

były bzy przemoczone zlepione
ciężką wodą jak srebrnym ołowiem
niby słowik gdzieś srodze się trudził
niby słowem

bezimiennie się w dni przelewały
bez zapachu bez blasku bez cienia
mdłe księżyce przez próg przetaczane
w beznadziejach

tego maja już nigdy nie będzie
rzecz przelana nie dotrze do źródła
nie zaszepce ni w liściach ni wietrze

Łża

obiecała sobie że już nigdy się nie rozpłacze
przed nikim przez nikogo za żadne
skarby nieba i ziemi – obiecała walczyć
ze sobą na każdym froncie

jadła dynamit połykała kamień
śliny * wybuchała rzadziej
niż kiedyś
tamto wczoraj było
ostatnią łżą z jaką ją widzieli