smak (2)

słona woda jest gorzka to z powodu
soli morze jest gorzkie łzy są gorzkie
żal jest gorzki i gorycz doświadczeń
długo utrzymuje się na językach

obrabiane na spotkaniach w pubach
przystankach i telewizyjnych stacjach
przesiadkowych wymieniane za garść
cennych uwag i stosownych rad

piołun jest gorzki a piołunówka pali
w gardle i łzy palą i porzucony kochanek
i gdzieś palą książki a innym się nie pali
do roboty i palą papierosy zabijając
ten nieznośny smak

dolce vita

kalendarze tracą kartki – dzień po dniu zbliżamy się
do punktu omega tam już wszystko wiadomo
jeździmy wokoło słońca obracając twarze
jak słoneczniki to najdłuższa podróż w naszym roku
szkoda czasu na pakowanie kremów z filtrem
czapek narciarskich i tabletek na zatrucia pokarmowe

dziś rozpoczęłam kolejną cudowną
dietę – dużo ciastek i wina i orkiestra marszowa
hej żyć nie dać się zamieść do środka - rozłazić
rozchodzić ten wewnętrzny wstyd i strach
pożyć na tyle swobodnie żeby zobaczyć Neapol
w twoich oczach unosić się na wodzie
bujać
 w przestworzach

połączenie nie może być zrealizowane

pewnego dnia przyszedł i urósł
do rangi problemu a nam
wzrosła temperatura spotkań
odsunęliśmy się więc na bezpieczny

dystans społeczny
na inne kontynenty
inne światy
inne systemy
operacyjne systemy wierzeń

zbudowaliśmy barykady
zawzięcie chronimy to
co najcenniejsze

linie się zerwały
z uwięzi teraz dopiero czujemy 
wolność i wiatr 
na reszcie zbudowaliśmy
odległość
od siebie

nie patrz w niebo

tylko proszę nie patrz w niebo – tam
wydarzają się wybuchy katastrofy – patrz
w dół pod nogi żebyś się nie przewrócił
żebyś wrócił do korzeni do wątku i osnowy

nie patrz
jak lodowa kometa
zwiastuje kataklizmy nienawiść ubóstwo
myśli i czynów jak się rozpędza jak tnie
nasze wspólne niebo aż po horyzont – uciekaj

posiej się gdzie wiatr się sieje zburz
wszystkie astronomiczne
obserwatoria ceny mapy – wykreśl
z naszego słownika ortografię

nie patrz w niebo zaklinam
ono cię przeklnie i już nie znajdziesz
gruntu pod stopami nie zniesiesz
i nawet nie będziesz mógł modlić się
za nami

morfologia opowieści

nie wolno drapać bąbla
kiedy użarł cię komar

a jednak

drapmy zdrapmy się aż do sedna
do kości się wdrapmy przewierćmy
to swędzenie głowy tę potrzebę

zróbmy to a później może
się upijmy ssijmy krew
opowieść jak komar
brzęczącą w mózgu
niech rośnie

kolejny bąbel banieczka
pełna surowicy
z osoczem 

sztuka życia

sztuka jest sprzeciwem
wobec liniowości życia

spadają nam na głowy gwiazdy
kiedy tak leżymy obok siebie
nad okrągłym jak źrenica
otworem studni
świetliste linie
wykreślają nam kolejne minuty
z życia i na przyszłość a my tak
ramię przy ramieniu
głowa przy głowie

podobno z dna widać noc
nawet w środku dnia
a my tak jakby nie do nas
mówił kant
o prawie moralnym o niemoralnych
nienormalnych  snach
nam nic
ani deszcz perseidów
ani słów grad
tej nocy tego dnia
jest już

bujny wiersz o miłości

deszcz pada
na pysk

prawda

och widziałam ją lśniła i była pełna
cudacznych planet ascendentów lakierów
miała tipsy takie jakich ja nigdy
nie będę i była piękna

posiadała falujących włosów gąszcz
rzęs trzepot i sytość bioder
i usta jej drżały tak że  i ja
nie mogłam spać ani spojrzeć

na szron na szadź na piasku garść
na pustynię ud na kruchość skał
i bruzdy dróg na bladość barw
na próg na czas – więc odeszłam

od niej od ciebie od siebie od cna
od sedna

mogłabym

mogłabym jeść i jeść zjadłabym
i ryż i kaszę (choć najpierw bym w  nią dmuchała)
nie w kij bo kij nie jest spożywalny
absolutnie niejadalny jest kij bo to nie marchewka
chyba że dla bobrów ale to inny temat

mogłabym iść i iść poszłabym
gdzie pieprz rośnie i wanilia zwiesza się
jak fasolowy strączek chociaż pachnie inaczej
poszłabym po wodę poszłabym sobie
i tobie przyniosła i komu tam jeszcze

może mogłabym patrzeć i patrzeć wypatrywałabym
sobie oczy i nisko latających samolotów
patrzyłabym czy rośnie czy nie rośnie
a gdyby rosło to patrzyłabym jak

a później mogłabym spać i spać zasnęłabym
z głową na poduszce i kamieniu
i do góry nogami jak nietoperz
ale nie mogę

palimpsest

choć nie pamiętam ciebie blask pamiętam
i chłód i ogród świata tętno
kiedy nad głową wisiał Jowisz
i wzrok w siatkówkę gwiazdy łowił

choć nie pamiętam twojej ręki
ciało mam poranione blaskiem
słoneczna palców twych namiastka
kreśli na moich plecach kręgi

dziś nie pamiętam twego głosu
choć słowa wrosły mi pod skórę
jak cienki w pień topoli sznurek

i chociaż nie wiem jaki jesteś
to jakaś część twojego cienia
mnie powołała do istnienia

koniec lata

zboża szły pod nóż z ani jednym słowem
żniwiarze z pieśnią ukręcali głowy
ostatnim chwastom na chleb zimowy

nad nami chmury szły jak tabun
zmęczony drogą z ostrzem gradu
wbijanym w plecy sennej łąki

i tak okrutnie mnie nie kochałeś
nużając mi się prosto w oczy
wplątując w moje włosy trawę
i słowa zawiązując w kłosy

i tak przemyślnie trwała łąka
i niebo zagryzało wargi
a pogubione wszystkie skargi
ciągnął na nitce śpiew skowronka

dni

bywają i takie dni kiedy buty nie wystarczą
i przecieka dach z gazety i wiatr wyrywa z rąk
z  trudem i dumą niesiony parasol kiedy zasnąć
nie bardzo można bo noc ma kły i pazury

kiedy pod kocem powietrza zaczynasz dusić się
jak ryba wyrzucona na nadbrzeże jak pod ziemią
zwierzę na co dzień przywykłe do przestrzeni
a sama przestrzeń kurczy się do rozmiaru orzecha

i nikt na ciebie nie czeka ale jest coś co za drzwiami
staje i oddycha niedostrzegalnie i tkwi tam
i czeka aż się zaczniesz bać aż przestaniesz
opuszczać kwadrat ścian i będziesz tylko
się kołysać w splecionych palcach uczepionych lamp

i bywają takie dni którym nic nie zrobisz i one
nic ci nie mogą póki słyszysz to głuche stukanie
jakby z twojej klatki  chciał się wyrwać ptak
bo bywają takie dni którym serce
mierzy czas